Przejdź do głównej zawartości

SUDECKA LEGENDA / O powstaniu Młynu Łukasza w Szklarskiej Porębie

>>>POSTAW KAWĘ<<<

 

O szaleństwach zakochania

Wysokogórską osadą Schreiberhau w śląskich Górach Olbrzymich, opiekowała się pewna przedsiębiorcza i rzutka boginka, bystrooka Lapis. Była duchem górskiego potoku, wypływającego ze szczelin masywu, mknącego bystro przez usiane głazami skalne koryto i przepływającego także przez tę odizolowaną osadę – w której ludzie zwali ten potok po prostu Kamienna. Duszka ta, prócz satysfakcji z przydzielenia do swej uroczej placówki, darzyła równie szczerym i nieco szalonym uczuciem Ducha Gór – osobnika różnie nazywanego i przybierającego w razie konieczności różnorakie oblicza. Spoczywał na nim trudny obowiązek zarządzania nie tylko samym pasmem Riesengebirge, ale i całym rozległym łukiem Sudetów – którym zawiadywał za pomocą rozbudowanej i rozległej korporacji duchów, demonów i innych astralnych stworów. Boginkę o wielkim sercu, ale i wielkich ambicjach pociągały w Rübezahlu przede wszystkim jego męskie cechy, których wielu się bało, lub nie znosiło – dla niej jednak były one szalenie pociągające, jako że charakter także miała namiętny i gwałtowny. Czuła bowiem, że są do siebie bardzo podobni, upatrzyła go więc sobie na partnera – a dodatkowo marzyło jej się uczynić ze swojej odległej placówki stolicę górskiej krainy. Podczas jednej z firmowych imprez integracyjnych, które jak wiadomo odbywają się zwykle na którejś grupie skalnej – od Słoneczników po Pasterskie Skały – stało się więc tak, że Lapis weszła w płomienny romans ze swoim wiecznie przepracowanym pryncypałem.

Jednak zagubiona górska osada leżała niemal na samym końcu Gór Olbrzymich, prawie przy ich styku z Górami Izerskimi – przez co Rübezahl, zdecydowanie zbyt rzadko tutaj zaglądał – a przynajmniej jak na gust i potrzeby pięknookiej Lapis. Wpadał więc czasem zziajany, zasapany, z bałaganem w oczach wielkiego, starego mężczyzny – którą to formę na czas pobytu w wiosce zwykł był przyjmować, by dziatwy nie straszyć i trzódki na pastwiskach nie płoszyć. Przyjmowała go tedy Lapis pod księżycem, w postaci rumianej, postawnej umy nad strumieniem; na pachnącym mchu i murawie – gdzie składała jego umęczoną głowę na kolanach, karmiła go i poiła, przyszywała guziki w podartej kapocie, opatrywała rany i masowała stopy. Zachwalała przy tym te chwile zasłużonego odpoczynku i relaxu, przywracając biednego chłopa do życia tak wprawnie, że śmiał się potem gromko, aż się kamienie w potoku trzęsły – co Lapis bardzo odpowiadało; bo demony i bożki choć nie są ludźmi, przeca swe pożycia też mają. Wyłaził zatem Duch Gór z Schreiberhau pokrzepiony, zadowolony, ale i lekko stropiony, bo widział, że sporo młodsza boginka ma na niego nie lada chrapkę – a on był już stary jak świat, miał już mech w brodzie i porosty we włosach.

Na kolejnej takiej schadzce, Lapis poczęstowała Ducha Gór mlekiem tak gęstym, tłustym i pysznym, że jego ludzkiej postaci z radości prostowały się dredy na brodzie i odkręcały obolałe od reumatyzmu stawy. Przybyło mu też tyle sił i tyle krzepy, że przez tydzień pędził po całym paśmie jak z pieprzem na ogonie, załatwiając przy tym setki spraw – i nikt w zarządzie na wysokiej Śnieżce nie mógł się nadziwić, kiedy to ich wiekowy szef tak odmłodniał. Rübezahl zaczął zatem częściej zaglądać do górskiej osady i spijać – prócz czułości Lapis – także te odżywcze, tłuste mleko. Cieszyła się Lapis, że znalazła na chłopa stary, sprawdzony sposób – czyli przez żołądek do serca – i czekała tęsknie na koniec każdego tygodnia; bo choć duchy nie ludzie, mają przecież wolne niektóre łykendy bez dyżuru.

O szczęśliwych krowach

Żył w tym czasie w osadzie pewien roztropny gospodarz, imieniem Kurt. Miał ze swą mądrą żoną Marie zgraję swawolnych dzieciaków – które zwykł delegować wraz z bydełkiem na najwyższe górskie łąki, żeby ich zwierzęta karmiły się najdelikatniejszymi górskimi trawami i piły najbardziej krystaliczną górską wodę. Uczył też pacholęta szacunku i uczucia dla tych szlachetnych zwierząt – a miłował zwłaszcza najmniej liczne, lecz bardzo zdrowe od wędrówek stadko krów – które osobiście masował niczym najlepszy fizjoterapeuta. Ludzie z wioski najpierw śmiali się z jego niekonwencjonalnych praktyk – ale po tym, jak mleko od Kurta i Marie zrobiło furorę swą odżywczością i smakiem – sami zaczęli odnosić się czulej dla swoich zwierząt. Wkrótce rodzina Lucasów, bo najwięcej dzieciarów nosiło to właśnie imię, dzięki wybornemu nabiałowi sprzedawanemu na nizinach, stała się najbogatsza w całej wsi – ciesząc się w niej zasłużonym szacunkiem i poważaniem. Jednak życie w odległej górskiej wiosce to nie bajka – z powodu długich zim i nieurodzajnych gleb, bardziej przypominało ono taniec na ostrzu kosy, niż pocztówkową sielankę z uśmiechniętymi rolnikami w tle. Rodzina więc często i gęsto zastanawiała się, jak zainwestować ciężko zarobione pieniądze w jakiś praktyczny i pożyteczny wynalazek – który mógłby nie tylko im, ale i całej miejscowości pomóc w podniesieniu komfortu życia. Ponieważ Lucasi byli najzamożniejsi, czuli, że to na nich ciąży obowiązek przewodzenia wspólnocie i dbania o jej dobrostan – a nie tylko o stan swojej własnej kiesy. Były to bowiem jeszcze czasy, gdy ludzie wciąż byli ludźmi – a nie bezdusznymi automatami, z bankomatem zamiast sumień. Gospodarze nie mogli jednak niczego mądrego wykoncypować, tak byli zajęci pracą i ciągłym przetrwaniem – ponadto nie mieli przecież zbytnio dostępu do wiedzy i porządnej edukacji.

Pewne dnia masując krowy Kurt zauważył, że mleka jest jakby mniej – co było o tyle dziwne, że przecież nie było ku temu żadnych logicznych powodów. Zaobserwował, że mućki dają mniej mleka w łykendy – co wydało mu się jakoś dziwnie podejrzane; bo z całym szacunkiem dla swych krów, ale jednak nie podejrzewał ich o rozeznanie w kalendarzu. Poprosił więc Marie, żeby potajemnie sprawdziła, co w oborze piszczy i jakie licho podprowadza ich z trudem wytworzone mleko. Marie była posągową, postawną kobietą – trzęsła całym obejściem i swoim licznym ludzko-zwierzęcym stadkiem, choć robiła to akurat siłą swego nieodpartego uroku oraz życiowej energii. Ufna więc we własne możliwości, w kolejny piątkowy wieczór zarzuciła gruby wełniany płaszcz z kapturem i zaczaiła się w pobliżu obórki – nie wchodząc przezornie do środka, żeby też zwierzęta nie poczuły jej zapachu. Nie wzięła także lampy, która mogłaby ją oślepiać – nastawiała się raczej na rozeznanie i nie zamierzała wkraczać do akcji – czyli dokładnie tak, jak uzgodniła to z Kurtem.

O nocnych dreszczach

Przed północą na obejściu zawiał niespodziewany wiatr, podmuch zagarnął zeschłe liście i uformował z nich przez chwilę niewielki wir – w którym coś z lekka pociemniało – a przypatrującą się kobietę przeszył nagły i niespodziewany dreszcz. Gdzieś w oddali zawył wilk, więc odwróciła na moment głowę w tę stronę – a gdy wróciła spojrzeniem na obejście, wychwyciła kątem oka jedną ludzką nogę w uchylonych wrotach obory. Zakradła się więc  od tyłu i pomiędzy szparami w deskach zauważyła niewyraźną, podobnie jak ona zakapturzoną postać, siedzącą na trójnogim zydlu – która, o zgrozo, spokojnie doiła do drewnianego wiadra jej osobiste krowy! Krowy, które na domiar złego wcale nie wydawały się tym faktem zbulwersowane – jakby to nocne dojenie przez nieznajomą osobę, wcale nie budziło ich niepokoju. Ba, wydawały się nawet zadowolone z tej niecodziennej wizyty! Tajemnicza persona zakończyła robotę, poklepała krowy po zadzie i wykradła się z obórki oraz obejścia, unosząc z sobą parujące wiadro świeżutkiego mleka. Stojąc za stodołą Marie powinna wg. planu zakończyć obserwację, jednak coś niezwykłego w tej postaci bardzo, ale to bardzo ją zaintrygowało – i słusznie przeczuwała, że nie był to zwykły wiejski złodziejaszek. Podjęła więc ryzyko i nie bacząc na ewentualne niebezpieczeństwo podążyła cichaczem za tajemniczą postacią.

Zakapturzona postać, taszczyła ciężkie wiadro lekko, jakby był to wianek kwiatów, poruszając się przy tym z gracją, wkrótce minęła zabudowania i na niewielkiej łące zaczęła zbierać wonne kwiaty oraz inne pospolite rośliny. Rozcierała je dłonią o skórze białej jak śnieg i precyzyjnie dosypywała do mleka – ni to przy tym nucąc, ni to mrucząc jakieś dziwne inkantacje w niezrozumiałym języku. Dotarła do strumienia, gdzie postawiwszy wiadro na mchu, dolała kapkę lodowatej, górskiej wody rękoma złożonymi w łódkę. Wyraźnie zadowolona ze swych zabiegów usiadła na murawie i spod długiego płaszcza wychynęły dość długie, mocne, ewidentnie damskie nogi, obute w eleganckie trzewiki – jakich na pewno żadna rozsądna gospodyni nie założyłaby do dojenia krów; co najwyżej na ślub lub wizytę w mieście. Marie, która przycupnęła nieopodal za potężnym jaworem mogłaby przysiąc, że rozpoznaje te kosztowne obuwie – zresztą teraz, w świetle księżyca, płaszcz z kapturem także wydał jej się dziwnie znajomy.

JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:

Nagle, od strony lasu, zaszumiało, zakotłowało się i z bukowego młodnika wyskoczył potężny, białogrzywy dziad – obnażony od pasa w górę, w rozpiętej kapocie, pocerowanych kolorowymi łatami portkach i w wysokich butach z cholewami. Potrząsnął wielką grzywą brodowłosów jak lew, odstawił mocarny kij i – tracąc przy tym całą powagę – desperacko jął zrywać z twarzy liczne pajęczyny, które musiał nazbierać w młodniku. Trwało to tylko chwilę, bo gdy zobaczył siedzącą nad brzegiem postać – jednym, potężniejszym nawet od jelenia susem, przeskoczył strumień i wylądował obok niej miękko i z gracją, jakby wcale nie ważył tyle, na ile wyglądał. Postać tymczasem zaśmiała się perliście i odrzuciła kaptur, ukazując kobiece oblicze o rumianej twarzy i długim, gęstym warkoczu. W tym momencie biedna, podglądająca tą schadzkę Marie, wpierw zdębiała – choć stała pod jaworem – potem struchlała – choć była całkiem żywa – a na koniec zbaraniała i gwałtownie straciła przytomność, obalając się przy tym na łąkę, niczym świeżo ścięte drzewo. Prawdopodobnie przytrafiłoby się to zresztą każdemu, kto spotkałby niespodziewanie samego siebie – a już zwłaszcza w objęciach innego niż zwykle mężczyzny lub kobiety. Lapis podkradająca mleko przybierała bowiem postać Marie – nie tylko, żeby krowy nie bały się jej przy dojeniu, ale też dlatego, że uważała ją za jedną z najpiękniejszych i najdzielniejszych kobiet we wsi.

O chłopskim rozsądku

Nie wiadomo, jak skończyłby się cały ten ambaras, w którym spłoszone demony doskoczyły już do omdlałej, bogu ducha winnej kobiety – gdyby nie jeden z wszędobylskich Lucasów, który wracał właśnie do chałupy z jakiś późnych chłopackich peregrynacji – i który zobaczył, jak jego matka szpieguje jakieś dwie wybitnie nietutejsze osoby. Pobiegł natychmiast do chałupy po ojca, który zaopatrzony stosownie w lampę i siekierę przybył nad strumień, gdzie spotkał dwie własne żony i wyraźnie zdezorientowanego leśnego dziada. Szybko zorientował się, z czym ma do czynienia, bo jako człowiek gór nie raz i nie dwa miał okazję przyglądać się ze stosownej odległości górskim stworom, odczyniającym przeróżne i nie zawsze wesołe harce. Wszczął więc wpierw karczemną niemal awanturę, podczas której nawtykał przerażonej Lapis nie tylko za kradzież mleka, ale i kradzież wyglądu jego ukochanej żony, której  w ten sposób  została przecież zbezczeszczona, bo co ludzie w wiosce na taką niewierność powiedzą. Następnie uderzył do wciąż oszołomionego Rübezahla – że co to właściwie za porządki, żeby uczciwych kmieciów tak łupić bez litości na cennym mleku i co się tu właściwie, do kurwy nędzy wyrabia w jego dziedzinie. Na koniec rzucił się jednak przezornie demonom do stóp, te właśnie stópki całować, błagać o zmiłowanie, płakać krokodylimi łzami i rwać włosy z głowy – prosząc, by oszczędzili jego samego i jego niewinną, absolutnie przecież niewinną żonę – która zdążyła się już zresztą ocknąć i gapiła się teraz na Lapis, czyli siebie samą, zupełnie krowim spojrzeniem.

O potędze Rübezahla

Tego było dla Ducha Gór już za wiele. Ryknął wściekle, aż szyszki z okolicznych świerków pospadały, przemieniając się przy tym w swą codzienną, rogatą i kopytną wersję. Nim pobudzone we wsi chłopy i baby z chat wychynęły – ani zawstydzonej Lapis, ani jego już na polanie nie było – ona uciekła do strumienia, on natomiast wzbił się w niebo jak jakiś superbohater, odpalił turbodoładowaną sprężarkę many i przeleciał hen nad pasmem, lądując z hukiem w okolicy dzisiejszej Polany Szrenickiej. Zarył kopytami w głazowisko, zamiótł wściekle ogonem – łamiąc przy tym drzewa jak zapałki – i rozpoczął dość szeroko zakrojoną dewastację leśnego otoczenia. Kopał ogromne głazy jak piłki, posyłając je na szczyt przerażonej tym niecodziennym szałem Szrenicy, rwał garściami drzewa i mielił je w potężnej w paszczy na wióry, drzazgi i zapałki. Nie minął kwadrans, jak w miejscu gęstego lasu pojawiła się przeryta i przeorana rozległa polana, a zziajany, ale i zdetonowany Rübezahl oklapł wycieńczony na jej brzegu, w okolicy niewielkiego strumyka. Przemienił się na powrót w postać leśnego dziada, zwiesił głowę, ukrył ją w rękach i zasępił się tak, jak tylko on umiał się zasępić. Gdyby w Górach Olbrzymich były sępy – niechybnie lądowałyby obok i doktoryzowały się, jak się poprawnie sępić. Duch gór trwał tak w otępieniu tydzień cały – a straszne rzeczy działy się w tym czasie w całych Sudetach, w których zrozpaczony i pozbawiony przywództwa zarząd musiał mierzyć się z całą procesją skarg, zażaleń, prób wymuszenia, korupcji a nawet jednego wrogiego przejęcia – co jest akurat tematem na zupełnie inną opowieść.

Gniew i żal jednak szybko opuściły Rübezahla i w gruncie rzeczy już od połowy tygodnia kombinował, jakby tu odkręcić całe to feralne i niefortunne zdarzenie. Zakochana do szaleństwa boginka nie chciała przecież źle ani dla niego, ani dla swoich ludków – a same ludziki były przecież jego raczej posłusznymi i dość nawet pociesznymi poddanymi. Nie wycinały jeszcze lasów ponad miarę, nie truły powietrza śmierdzącymi spalinami, nie zabijały zwierząt dla przyjemności nazywając to polowaniem, nie ryły przepastnych dziur w ziemi, do których później upychały trujące odpady i chemikalia. Słowem – były tylko małymi, kruchymi stworzonkami, połączonymi z ziemią i naturą świadomością, że od jej stanu zależy przecież nie tylko ich przeżycie, ale przede wszystkim komfort i jakość tego krótkiego pobytu na tym padole łez. Siedział więc i dumał, co zrobić, żeby wynagrodzić im jakoś poniesione szkody, utrwalić ich przywiązanie do gór i natury – ale jednocześnie nie stracić ani twarzy, ani względów cudownej Lapis. Gdy tak intensywnie móżdżył nad potoczkiem, pot rosił mu szerokie czoło a broda rosła mu obficie – aż swą długością sięgnęła lustra wody i falowała w potoku, niczym jakieś podwodne rośliny. W zanurzoną w wodzie brodę zaczęły wplątywać się drobne patyczki, które szybko utworzyły jakby szprychy koła i wirowały w ruchu okrężnym. Zachwycony tym niespodziewanym odkryciem Rübezahl aż pacnął się z radości w czoło, zrzucając z głowy mchy i ze dwa gniazda, które ptaki zaczęły na nim wić, myśląc, że jest jakimś dziwnie włochatym kamieniem. Następnie podniósł się raptownie, aż odpadły zeń porosty i pajęczyny – oraz dziarsko pobieżył w dół do Schreiberhau, ogarnąć nareszcie cały ten ludzko-nieludzki bałagan.

O istocie pojednania

Ludziska powiadali potem, że młyn, który powstał w miejscu schadzki Ducha Gór i Duszki Rzeki był pomysłem jakiegoś tajemniczego, rosłego mężczyzny – który spotkał się w tej sprawie z Kurtem i przekazał mu nie tylko pomysł, ale i wiedzę, jak go wybudować. Budowla służyła przez długi czas całej wsi i napędzała nie tylko mielenie mąki, ale także tartak i inne potrzebne urządzenia. Niebawem Kurt i Marie odkupili też od hrabiego wysoką górską halę, na której ich dorastająca dziatwa wypasała coraz liczniejsze stada krów i owiec. Marie natomiast, po tamtej pamiętnej nocy, potrafiła za pomocą zielarstwa leczyć większość chorób, tworząc odżywcze napary i kojące maście - i zawsze używała do tego wody z potoku, nad którym z uśmiechem zwieszała swój długi warkocz. Jeden z licznych Lucasów – a dokładnie ten, który przytomnie ściągnął ojca nad strumyk w stosownym czasie i miejscu, opowiadał też, że w młynie – który rozbudowano na słynną i przytulną gospodę – jest na pięterku specjalna izdebka, przeznaczona na cotygodniowe spotkania bardzo prominentnych, ale i tajemniczych kochanków. Te potajemne spotkania były dla całej społeczności powodem do niebywałej dumy – więc wszyscy na wyścigi prześcigali się w dostarczaniu najprzedniejszego mleka pod drzwi ich izdebki.

Czy dawne Schreiberhau – a dzisiejsza Szklarska Poręba – rzeczywiście stała się nieformalną górską stolicą dawnych Gór Olbrzymich, a dzisiejszych Karkonoszy, rozpatrzcie proszę samodzielnie – najlepiej przy kuflu zimnego, krzepiącego piwa; wychylonego w Młynie Łukasza, po całodziennej wędrówce w Karkonoszach. Niech szumi wam wtedy rześko rzeczka Kamienna, a Duch Gór czuwa nad Waszymi szlakami.


Dziękuję Konradowi Jaskólskiemu z Muzeum Karkonoskiego w Szklarskiej Porębie za inspirację do napisania współczesnej legendy. Wybrałem Młyn Łukasza, który rzeczywiście jest najstarszym znanym budynkiem w Szklarni – a jego dawni właściciele, wg. źródeł, związani byli z posiadaniem Polany Szrenickiej (lub prawem do jej użytkowania). Wprowadziłem obok męskiej postaci Ducha Gór także potężną postać kobiecej Duszki Rzeki – oraz wątki wspólnoty, współpracy i ekologii – żeby czytelnikom uwspółcześnić tę opowieść. Cykl legend sudeckich będzie kontynuowany – obecnie powstaje już kolejna, nieco dłuższa opowieść. Odpowiadając jeszcze na postawione przez Konrada pytanie – o brak legend obecnie – odpowiem trochę przewrotnie: być może legendy nie powstają, bo żeby powstać, powinny chyba zawierać odrobinę prawdy – a z tą mamy w obecnych czasach spore problemy. Każdemu jednak, kto chciałby poczuć moc dawnych legend, proponuję fascynującą książkę Carla Hauptmanna „Księga Ducha Gór” – oraz oczywiście wizytę w Muzeum Karkonoskim i samym młynie (a także – lub może przede wszystkim – w Karkonoszach).

*

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PUNKT PO PUNKCIE I W PODPUNKTACH / Wynajdując powody, czyli eugeniusz ze mnie

  >>>POSTAW KAWĘ<<<   Punkt po punkcie i w podpunktach, czyli wzorowany* dziennik wewnętrzno-zewnętrzny, publikowany na bieżąco oraz z dala od społecznościówek * [NA PUNKTY] / Wojciech Albiński 2024 06 18. Co wtorek czekam na kolejny numer KL z nadzieją, że będzie "Na punkty" Wojtka Albińskiego . W końcu sam decyduję się punktować. Smuteczek, że chyba już tylko taką formą mogę ocalić pisanie. Ale też wesołkość, że może jednak będzie ocalone. Blog od stycznia zamierał, aż zamarł i wisi nad nim ostateczność odroczona. Wczoraj próba zamknięcia Patronite - no i fiasko  (za mało $ na przelew). Pisanie to praca dla konsumenta, który nie wystawia nosa poza społecznościówki - a w socjale nie umiem. Chciałbym chyba napisać na blogu nt. "Kawałków o projektowaniu" Marcina Wichy - ale to oznaczałoby czytanie (ponowne) i wypiski. Pracę bezpłatną i prawie bezczytelniczą - czyli coraz rzadziej przyjemną grę intelektualną. Ale napiszę, czy nie napiszę? Przecież ...

PUNKT PO PUNKCIE I W PODPUNKTACH / Pozdrowienia z otchłani

>>>POSTAW KAWĘ<<<   Punkt po punkcie i w podpunktach, czyli wzorowany* dziennik wewnętrzno-zewnętrzny, publikowany na bieżąco oraz z dala od społecznościówek * [NA PUNKTY] / Wojciech Albiński   2024 07 16. Dziś po dwutygodniowym okienku znowu wyszły "Punkty" Wojtka Albińskiego. Zdecydowałem, że będę wspominał o oryginale i protoplaście moich 'Punktów' - w każdym 1-ym punkcie kolejnych punktów. Tak zdrapałem zdrapkę, że zdrapał się też kod konkursowy, który miał zmienić moje życie. Znaczy się nie zostanę surferem. Nowa biedra w polu na wykończeniu, jeszcze dorobią parking. Póki co brodzili w błocie - jak w 1670. Mnie uczyli, że budowę zaczyna się od parkingu (bo bagno jest dla świń). Lata 30-e w życiu człowieka to czas, w którym najlepszym kolegą najczęściej jest własny staruszek. 17. Chyba powinienem być dumny, że "Elegia dla bidoków" to jedna z nielicznych książek, której nie byłem w stanie przeczytać do końca. Ani nawet do połowy - bo ...

RELACJA / Góry Literatury 2024

Góry Literatury 2024 / festiwal literacki Olgi Tokarczuk w Sudetach oficjalny plakat / aut. Agnieszka Jakubowska >>>POSTAW KAWĘ<<< Bardzo bym chciał, żeby o kulturze zacząć myśleć jak o elemencie, który nas łączy, nie dzieli. Kultura ma oddziaływać ponad podziałami politycznymi i światopoglądowymi. Dlatego, jakby były pieniądze na budowanie tej kultury regionalnej, nie tylko warszawskiej czy krakowskiej, to nam pozwoli, nie mówię że szybko, naprawić to, co w społeczeństwie zepsute i podzielone. Witold Bereś Za prawdziwie wielką literaturę uznaję natomiast dzieła, które dają narzędzia do tego, by zrozumieć świat – nie tylko realia w nim przedstawione, ale przede wszystkim naszą codzienność. Rozmowy o literaturze są dla mnie rodzajem tworzenia trzeciego miejsca, niezwykle potrzebnego w dzisiejszej debacie publicznej. Ryszard Koziołek   Nie samym latem (czyli truskawkami, czereśniami i fasolką szparagową) człowiek żyje – latem człowiek żyje również letn...