Przejdź do głównej zawartości

SUDECKA LEGENDA / O powstaniu Młynu Łukasza w Szklarskiej Porębie

>>>POSTAW KAWĘ<<<

 

O szaleństwach zakochania

Wysokogórską osadą Schreiberhau w śląskich Górach Olbrzymich, opiekowała się pewna przedsiębiorcza i rzutka boginka, bystrooka Lapis. Była duchem górskiego potoku, wypływającego ze szczelin masywu, mknącego bystro przez usiane głazami skalne koryto i przepływającego także przez tę odizolowaną osadę – w której ludzie zwali ten potok po prostu Kamienna. Duszka ta, prócz satysfakcji z przydzielenia do swej uroczej placówki, darzyła równie szczerym i nieco szalonym uczuciem Ducha Gór – osobnika różnie nazywanego i przybierającego w razie konieczności różnorakie oblicza. Spoczywał na nim trudny obowiązek zarządzania nie tylko samym pasmem Riesengebirge, ale i całym rozległym łukiem Sudetów – którym zawiadywał za pomocą rozbudowanej i rozległej korporacji duchów, demonów i innych astralnych stworów. Boginkę o wielkim sercu, ale i wielkich ambicjach pociągały w Rübezahlu przede wszystkim jego męskie cechy, których wielu się bało, lub nie znosiło – dla niej jednak były one szalenie pociągające, jako że charakter także miała namiętny i gwałtowny. Czuła bowiem, że są do siebie bardzo podobni, upatrzyła go więc sobie na partnera – a dodatkowo marzyło jej się uczynić ze swojej odległej placówki stolicę górskiej krainy. Podczas jednej z firmowych imprez integracyjnych, które jak wiadomo odbywają się zwykle na którejś grupie skalnej – od Słoneczników po Pasterskie Skały – stało się więc tak, że Lapis weszła w płomienny romans ze swoim wiecznie przepracowanym pryncypałem.

Jednak zagubiona górska osada leżała niemal na samym końcu Gór Olbrzymich, prawie przy ich styku z Górami Izerskimi – przez co Rübezahl, zdecydowanie zbyt rzadko tutaj zaglądał – a przynajmniej jak na gust i potrzeby pięknookiej Lapis. Wpadał więc czasem zziajany, zasapany, z bałaganem w oczach wielkiego, starego mężczyzny – którą to formę na czas pobytu w wiosce zwykł był przyjmować, by dziatwy nie straszyć i trzódki na pastwiskach nie płoszyć. Przyjmowała go tedy Lapis pod księżycem, w postaci rumianej, postawnej umy nad strumieniem; na pachnącym mchu i murawie – gdzie składała jego umęczoną głowę na kolanach, karmiła go i poiła, przyszywała guziki w podartej kapocie, opatrywała rany i masowała stopy. Zachwalała przy tym te chwile zasłużonego odpoczynku i relaxu, przywracając biednego chłopa do życia tak wprawnie, że śmiał się potem gromko, aż się kamienie w potoku trzęsły – co Lapis bardzo odpowiadało; bo demony i bożki choć nie są ludźmi, przeca swe pożycia też mają. Wyłaził zatem Duch Gór z Schreiberhau pokrzepiony, zadowolony, ale i lekko stropiony, bo widział, że sporo młodsza boginka ma na niego nie lada chrapkę – a on był już stary jak świat, miał już mech w brodzie i porosty we włosach.

Na kolejnej takiej schadzce, Lapis poczęstowała Ducha Gór mlekiem tak gęstym, tłustym i pysznym, że jego ludzkiej postaci z radości prostowały się dredy na brodzie i odkręcały obolałe od reumatyzmu stawy. Przybyło mu też tyle sił i tyle krzepy, że przez tydzień pędził po całym paśmie jak z pieprzem na ogonie, załatwiając przy tym setki spraw – i nikt w zarządzie na wysokiej Śnieżce nie mógł się nadziwić, kiedy to ich wiekowy szef tak odmłodniał. Rübezahl zaczął zatem częściej zaglądać do górskiej osady i spijać – prócz czułości Lapis – także te odżywcze, tłuste mleko. Cieszyła się Lapis, że znalazła na chłopa stary, sprawdzony sposób – czyli przez żołądek do serca – i czekała tęsknie na koniec każdego tygodnia; bo choć duchy nie ludzie, mają przecież wolne niektóre łykendy bez dyżuru.

O szczęśliwych krowach

Żył w tym czasie w osadzie pewien roztropny gospodarz, imieniem Kurt. Miał ze swą mądrą żoną Marie zgraję swawolnych dzieciaków – które zwykł delegować wraz z bydełkiem na najwyższe górskie łąki, żeby ich zwierzęta karmiły się najdelikatniejszymi górskimi trawami i piły najbardziej krystaliczną górską wodę. Uczył też pacholęta szacunku i uczucia dla tych szlachetnych zwierząt – a miłował zwłaszcza najmniej liczne, lecz bardzo zdrowe od wędrówek stadko krów – które osobiście masował niczym najlepszy fizjoterapeuta. Ludzie z wioski najpierw śmiali się z jego niekonwencjonalnych praktyk – ale po tym, jak mleko od Kurta i Marie zrobiło furorę swą odżywczością i smakiem – sami zaczęli odnosić się czulej dla swoich zwierząt. Wkrótce rodzina Lucasów, bo najwięcej dzieciarów nosiło to właśnie imię, dzięki wybornemu nabiałowi sprzedawanemu na nizinach, stała się najbogatsza w całej wsi – ciesząc się w niej zasłużonym szacunkiem i poważaniem. Jednak życie w odległej górskiej wiosce to nie bajka – z powodu długich zim i nieurodzajnych gleb, bardziej przypominało ono taniec na ostrzu kosy, niż pocztówkową sielankę z uśmiechniętymi rolnikami w tle. Rodzina więc często i gęsto zastanawiała się, jak zainwestować ciężko zarobione pieniądze w jakiś praktyczny i pożyteczny wynalazek – który mógłby nie tylko im, ale i całej miejscowości pomóc w podniesieniu komfortu życia. Ponieważ Lucasi byli najzamożniejsi, czuli, że to na nich ciąży obowiązek przewodzenia wspólnocie i dbania o jej dobrostan – a nie tylko o stan swojej własnej kiesy. Były to bowiem jeszcze czasy, gdy ludzie wciąż byli ludźmi – a nie bezdusznymi automatami, z bankomatem zamiast sumień. Gospodarze nie mogli jednak niczego mądrego wykoncypować, tak byli zajęci pracą i ciągłym przetrwaniem – ponadto nie mieli przecież zbytnio dostępu do wiedzy i porządnej edukacji.

Pewne dnia masując krowy Kurt zauważył, że mleka jest jakby mniej – co było o tyle dziwne, że przecież nie było ku temu żadnych logicznych powodów. Zaobserwował, że mućki dają mniej mleka w łykendy – co wydało mu się jakoś dziwnie podejrzane; bo z całym szacunkiem dla swych krów, ale jednak nie podejrzewał ich o rozeznanie w kalendarzu. Poprosił więc Marie, żeby potajemnie sprawdziła, co w oborze piszczy i jakie licho podprowadza ich z trudem wytworzone mleko. Marie była posągową, postawną kobietą – trzęsła całym obejściem i swoim licznym ludzko-zwierzęcym stadkiem, choć robiła to akurat siłą swego nieodpartego uroku oraz życiowej energii. Ufna więc we własne możliwości, w kolejny piątkowy wieczór zarzuciła gruby wełniany płaszcz z kapturem i zaczaiła się w pobliżu obórki – nie wchodząc przezornie do środka, żeby też zwierzęta nie poczuły jej zapachu. Nie wzięła także lampy, która mogłaby ją oślepiać – nastawiała się raczej na rozeznanie i nie zamierzała wkraczać do akcji – czyli dokładnie tak, jak uzgodniła to z Kurtem.

O nocnych dreszczach

Przed północą na obejściu zawiał niespodziewany wiatr, podmuch zagarnął zeschłe liście i uformował z nich przez chwilę niewielki wir – w którym coś z lekka pociemniało – a przypatrującą się kobietę przeszył nagły i niespodziewany dreszcz. Gdzieś w oddali zawył wilk, więc odwróciła na moment głowę w tę stronę – a gdy wróciła spojrzeniem na obejście, wychwyciła kątem oka jedną ludzką nogę w uchylonych wrotach obory. Zakradła się więc  od tyłu i pomiędzy szparami w deskach zauważyła niewyraźną, podobnie jak ona zakapturzoną postać, siedzącą na trójnogim zydlu – która, o zgrozo, spokojnie doiła do drewnianego wiadra jej osobiste krowy! Krowy, które na domiar złego wcale nie wydawały się tym faktem zbulwersowane – jakby to nocne dojenie przez nieznajomą osobę, wcale nie budziło ich niepokoju. Ba, wydawały się nawet zadowolone z tej niecodziennej wizyty! Tajemnicza persona zakończyła robotę, poklepała krowy po zadzie i wykradła się z obórki oraz obejścia, unosząc z sobą parujące wiadro świeżutkiego mleka. Stojąc za stodołą Marie powinna wg. planu zakończyć obserwację, jednak coś niezwykłego w tej postaci bardzo, ale to bardzo ją zaintrygowało – i słusznie przeczuwała, że nie był to zwykły wiejski złodziejaszek. Podjęła więc ryzyko i nie bacząc na ewentualne niebezpieczeństwo podążyła cichaczem za tajemniczą postacią.

Zakapturzona postać, taszczyła ciężkie wiadro lekko, jakby był to wianek kwiatów, poruszając się przy tym z gracją, wkrótce minęła zabudowania i na niewielkiej łące zaczęła zbierać wonne kwiaty oraz inne pospolite rośliny. Rozcierała je dłonią o skórze białej jak śnieg i precyzyjnie dosypywała do mleka – ni to przy tym nucąc, ni to mrucząc jakieś dziwne inkantacje w niezrozumiałym języku. Dotarła do strumienia, gdzie postawiwszy wiadro na mchu, dolała kapkę lodowatej, górskiej wody rękoma złożonymi w łódkę. Wyraźnie zadowolona ze swych zabiegów usiadła na murawie i spod długiego płaszcza wychynęły dość długie, mocne, ewidentnie damskie nogi, obute w eleganckie trzewiki – jakich na pewno żadna rozsądna gospodyni nie założyłaby do dojenia krów; co najwyżej na ślub lub wizytę w mieście. Marie, która przycupnęła nieopodal za potężnym jaworem mogłaby przysiąc, że rozpoznaje te kosztowne obuwie – zresztą teraz, w świetle księżyca, płaszcz z kapturem także wydał jej się dziwnie znajomy.

JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:

Nagle, od strony lasu, zaszumiało, zakotłowało się i z bukowego młodnika wyskoczył potężny, białogrzywy dziad – obnażony od pasa w górę, w rozpiętej kapocie, pocerowanych kolorowymi łatami portkach i w wysokich butach z cholewami. Potrząsnął wielką grzywą brodowłosów jak lew, odstawił mocarny kij i – tracąc przy tym całą powagę – desperacko jął zrywać z twarzy liczne pajęczyny, które musiał nazbierać w młodniku. Trwało to tylko chwilę, bo gdy zobaczył siedzącą nad brzegiem postać – jednym, potężniejszym nawet od jelenia susem, przeskoczył strumień i wylądował obok niej miękko i z gracją, jakby wcale nie ważył tyle, na ile wyglądał. Postać tymczasem zaśmiała się perliście i odrzuciła kaptur, ukazując kobiece oblicze o rumianej twarzy i długim, gęstym warkoczu. W tym momencie biedna, podglądająca tą schadzkę Marie, wpierw zdębiała – choć stała pod jaworem – potem struchlała – choć była całkiem żywa – a na koniec zbaraniała i gwałtownie straciła przytomność, obalając się przy tym na łąkę, niczym świeżo ścięte drzewo. Prawdopodobnie przytrafiłoby się to zresztą każdemu, kto spotkałby niespodziewanie samego siebie – a już zwłaszcza w objęciach innego niż zwykle mężczyzny lub kobiety. Lapis podkradająca mleko przybierała bowiem postać Marie – nie tylko, żeby krowy nie bały się jej przy dojeniu, ale też dlatego, że uważała ją za jedną z najpiękniejszych i najdzielniejszych kobiet we wsi.

O chłopskim rozsądku

Nie wiadomo, jak skończyłby się cały ten ambaras, w którym spłoszone demony doskoczyły już do omdlałej, bogu ducha winnej kobiety – gdyby nie jeden z wszędobylskich Lucasów, który wracał właśnie do chałupy z jakiś późnych chłopackich peregrynacji – i który zobaczył, jak jego matka szpieguje jakieś dwie wybitnie nietutejsze osoby. Pobiegł natychmiast do chałupy po ojca, który zaopatrzony stosownie w lampę i siekierę przybył nad strumień, gdzie spotkał dwie własne żony i wyraźnie zdezorientowanego leśnego dziada. Szybko zorientował się, z czym ma do czynienia, bo jako człowiek gór nie raz i nie dwa miał okazję przyglądać się ze stosownej odległości górskim stworom, odczyniającym przeróżne i nie zawsze wesołe harce. Wszczął więc wpierw karczemną niemal awanturę, podczas której nawtykał przerażonej Lapis nie tylko za kradzież mleka, ale i kradzież wyglądu jego ukochanej żony, której  w ten sposób  została przecież zbezczeszczona, bo co ludzie w wiosce na taką niewierność powiedzą. Następnie uderzył do wciąż oszołomionego Rübezahla – że co to właściwie za porządki, żeby uczciwych kmieciów tak łupić bez litości na cennym mleku i co się tu właściwie, do kurwy nędzy wyrabia w jego dziedzinie. Na koniec rzucił się jednak przezornie demonom do stóp, te właśnie stópki całować, błagać o zmiłowanie, płakać krokodylimi łzami i rwać włosy z głowy – prosząc, by oszczędzili jego samego i jego niewinną, absolutnie przecież niewinną żonę – która zdążyła się już zresztą ocknąć i gapiła się teraz na Lapis, czyli siebie samą, zupełnie krowim spojrzeniem.

O potędze Rübezahla

Tego było dla Ducha Gór już za wiele. Ryknął wściekle, aż szyszki z okolicznych świerków pospadały, przemieniając się przy tym w swą codzienną, rogatą i kopytną wersję. Nim pobudzone we wsi chłopy i baby z chat wychynęły – ani zawstydzonej Lapis, ani jego już na polanie nie było – ona uciekła do strumienia, on natomiast wzbił się w niebo jak jakiś superbohater, odpalił turbodoładowaną sprężarkę many i przeleciał hen nad pasmem, lądując z hukiem w okolicy dzisiejszej Polany Szrenickiej. Zarył kopytami w głazowisko, zamiótł wściekle ogonem – łamiąc przy tym drzewa jak zapałki – i rozpoczął dość szeroko zakrojoną dewastację leśnego otoczenia. Kopał ogromne głazy jak piłki, posyłając je na szczyt przerażonej tym niecodziennym szałem Szrenicy, rwał garściami drzewa i mielił je w potężnej w paszczy na wióry, drzazgi i zapałki. Nie minął kwadrans, jak w miejscu gęstego lasu pojawiła się przeryta i przeorana rozległa polana, a zziajany, ale i zdetonowany Rübezahl oklapł wycieńczony na jej brzegu, w okolicy niewielkiego strumyka. Przemienił się na powrót w postać leśnego dziada, zwiesił głowę, ukrył ją w rękach i zasępił się tak, jak tylko on umiał się zasępić. Gdyby w Górach Olbrzymich były sępy – niechybnie lądowałyby obok i doktoryzowały się, jak się poprawnie sępić. Duch gór trwał tak w otępieniu tydzień cały – a straszne rzeczy działy się w tym czasie w całych Sudetach, w których zrozpaczony i pozbawiony przywództwa zarząd musiał mierzyć się z całą procesją skarg, zażaleń, prób wymuszenia, korupcji a nawet jednego wrogiego przejęcia – co jest akurat tematem na zupełnie inną opowieść.

Gniew i żal jednak szybko opuściły Rübezahla i w gruncie rzeczy już od połowy tygodnia kombinował, jakby tu odkręcić całe to feralne i niefortunne zdarzenie. Zakochana do szaleństwa boginka nie chciała przecież źle ani dla niego, ani dla swoich ludków – a same ludziki były przecież jego raczej posłusznymi i dość nawet pociesznymi poddanymi. Nie wycinały jeszcze lasów ponad miarę, nie truły powietrza śmierdzącymi spalinami, nie zabijały zwierząt dla przyjemności nazywając to polowaniem, nie ryły przepastnych dziur w ziemi, do których później upychały trujące odpady i chemikalia. Słowem – były tylko małymi, kruchymi stworzonkami, połączonymi z ziemią i naturą świadomością, że od jej stanu zależy przecież nie tylko ich przeżycie, ale przede wszystkim komfort i jakość tego krótkiego pobytu na tym padole łez. Siedział więc i dumał, co zrobić, żeby wynagrodzić im jakoś poniesione szkody, utrwalić ich przywiązanie do gór i natury – ale jednocześnie nie stracić ani twarzy, ani względów cudownej Lapis. Gdy tak intensywnie móżdżył nad potoczkiem, pot rosił mu szerokie czoło a broda rosła mu obficie – aż swą długością sięgnęła lustra wody i falowała w potoku, niczym jakieś podwodne rośliny. W zanurzoną w wodzie brodę zaczęły wplątywać się drobne patyczki, które szybko utworzyły jakby szprychy koła i wirowały w ruchu okrężnym. Zachwycony tym niespodziewanym odkryciem Rübezahl aż pacnął się z radości w czoło, zrzucając z głowy mchy i ze dwa gniazda, które ptaki zaczęły na nim wić, myśląc, że jest jakimś dziwnie włochatym kamieniem. Następnie podniósł się raptownie, aż odpadły zeń porosty i pajęczyny – oraz dziarsko pobieżył w dół do Schreiberhau, ogarnąć nareszcie cały ten ludzko-nieludzki bałagan.

O istocie pojednania

Ludziska powiadali potem, że młyn, który powstał w miejscu schadzki Ducha Gór i Duszki Rzeki był pomysłem jakiegoś tajemniczego, rosłego mężczyzny – który spotkał się w tej sprawie z Kurtem i przekazał mu nie tylko pomysł, ale i wiedzę, jak go wybudować. Budowla służyła przez długi czas całej wsi i napędzała nie tylko mielenie mąki, ale także tartak i inne potrzebne urządzenia. Niebawem Kurt i Marie odkupili też od hrabiego wysoką górską halę, na której ich dorastająca dziatwa wypasała coraz liczniejsze stada krów i owiec. Marie natomiast, po tamtej pamiętnej nocy, potrafiła za pomocą zielarstwa leczyć większość chorób, tworząc odżywcze napary i kojące maście - i zawsze używała do tego wody z potoku, nad którym z uśmiechem zwieszała swój długi warkocz. Jeden z licznych Lucasów – a dokładnie ten, który przytomnie ściągnął ojca nad strumyk w stosownym czasie i miejscu, opowiadał też, że w młynie – który rozbudowano na słynną i przytulną gospodę – jest na pięterku specjalna izdebka, przeznaczona na cotygodniowe spotkania bardzo prominentnych, ale i tajemniczych kochanków. Te potajemne spotkania były dla całej społeczności powodem do niebywałej dumy – więc wszyscy na wyścigi prześcigali się w dostarczaniu najprzedniejszego mleka pod drzwi ich izdebki.

Czy dawne Schreiberhau – a dzisiejsza Szklarska Poręba – rzeczywiście stała się nieformalną górską stolicą dawnych Gór Olbrzymich, a dzisiejszych Karkonoszy, rozpatrzcie proszę samodzielnie – najlepiej przy kuflu zimnego, krzepiącego piwa; wychylonego w Młynie Łukasza, po całodziennej wędrówce w Karkonoszach. Niech szumi wam wtedy rześko rzeczka Kamienna, a Duch Gór czuwa nad Waszymi szlakami.


Dziękuję Konradowi Jaskólskiemu z Muzeum Karkonoskiego w Szklarskiej Porębie za inspirację do napisania współczesnej legendy. Wybrałem Młyn Łukasza, który rzeczywiście jest najstarszym znanym budynkiem w Szklarni – a jego dawni właściciele, wg. źródeł, związani byli z posiadaniem Polany Szrenickiej (lub prawem do jej użytkowania). Wprowadziłem obok męskiej postaci Ducha Gór także potężną postać kobiecej Duszki Rzeki – oraz wątki wspólnoty, współpracy i ekologii – żeby czytelnikom uwspółcześnić tę opowieść. Cykl legend sudeckich będzie kontynuowany – obecnie powstaje już kolejna, nieco dłuższa opowieść. Odpowiadając jeszcze na postawione przez Konrada pytanie – o brak legend obecnie – odpowiem trochę przewrotnie: być może legendy nie powstają, bo żeby powstać, powinny chyba zawierać odrobinę prawdy – a z tą mamy w obecnych czasach spore problemy. Każdemu jednak, kto chciałby poczuć moc dawnych legend, proponuję fascynującą książkę Carla Hauptmanna „Księga Ducha Gór” – oraz oczywiście wizytę w Muzeum Karkonoskim i samym młynie (a także – lub może przede wszystkim – w Karkonoszach).

*

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

SPIS DZIEŁ ZDROJOWYCH / rok 2024

Fot. Bernard Hermant / unsplash.com JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM: >>>ZOSTAŃ PATRONEM<<< >>>POSTAW KAWĘ<<<  Roczny spis treści - texty uporządkowane wg. cykli (od najliczniejszych). "Chłopiec i czapla" Hayao Miyazakiego (recenzja filmu animowanego) kliknij, żeby przeczytać recenzję "Civil War" Alexa Garlanda (recenzja filmu fabularnego) kliknij, żeby przeczytać recenzję "Perfect Days" Wima Wendersa (recenzja filmu fabularnego) kliknij, żeby przeczytać recenzję "Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu" Marcina Wichy (recenzja książki) kliknij, żeby przeczytać recenzję "Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii" Krzysztofa Vargi (recenzja książki) kliknij, żeby przeczytać recenzję "Wynajdując powody, czyli eugeniusz ze mnie" (o wszystkim i o niczym) kliknij, żeby poczytać "A powinienem przecież być nad wodą" (o wodzie i lądzie) kli...

PUNKT PO PUNKCIE I W PODPUNKTACH / Pozdrowienia z otchłani

>>>POSTAW KAWĘ<<<   Punkt po punkcie i w podpunktach, czyli wzorowany* dziennik wewnętrzno-zewnętrzny, publikowany na bieżąco oraz z dala od społecznościówek * [NA PUNKTY] / Wojciech Albiński   2024 07 16. Dziś po dwutygodniowym okienku znowu wyszły "Punkty" Wojtka Albińskiego. Zdecydowałem, że będę wspominał o oryginale i protoplaście moich 'Punktów' - w każdym 1-ym punkcie kolejnych punktów. Tak zdrapałem zdrapkę, że zdrapał się też kod konkursowy, który miał zmienić moje życie. Znaczy się nie zostanę surferem. Nowa biedra w polu na wykończeniu, jeszcze dorobią parking. Póki co brodzili w błocie - jak w 1670. Mnie uczyli, że budowę zaczyna się od parkingu (bo bagno jest dla świń). Lata 30-e w życiu człowieka to czas, w którym najlepszym kolegą najczęściej jest własny staruszek. 17. Chyba powinienem być dumny, że "Elegia dla bidoków" to jedna z nielicznych książek, której nie byłem w stanie przeczytać do końca. Ani nawet do połowy - bo ...

SPIS DZIEŁ ZDROJOWYCH / rok 2023

Fot. Nirzar Pangakar / unsplash.com Na koniec każdego roku warto ogarnąć texty na blogu - w związku z czym zamieszczam roczny spis treści. Texty uporządkowane są według cykli - od najliczniej reprezentowanych po te najkrótsze. Wewnątrz każdego cyklu texty uszeregowano wg. publikacji - od najnowszych (u góry) do najstarszych (na dole kolumny). Każdy text ma jednozdaniowe info nawigacyjne (w nawiasie pod tytułem) i odpowiedni link (odsyłacz do konkretnego artykułu). Mam nadzieję, że ten mały ordnung ułatwi poruszanie się po blogu i pomoże łatwo znaleźć pożądane lub poszukiwane texty . JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM: >>>ZOSTAŃ PATRONEM<<< >>>POSTAW KAWĘ<<< ○ Podsumowując (o rozterkach felietonisty + garść uwag o tym rzemiośle) kliknij żeby podsumować   ○ Punktując (o zmaganiach z instytucjami/redakcjami + kwestia kultury osobistej) kliknij żeby punktować ○ Gratulując   (trochę o festiwalu literackim i kulturze polsk...