Wtorek, 29.05.2023 r.
Dzień tzw. tranzytowy, tj. ruszamy o 9-ej ze Szczawna-Zdroju i docieramy gdzieś w okolicach godziny 15-ej do Krakowa. Po drodze zostawiamy psa „u dziadków” w Wałbrzyszewie, gdzie okrętujemy się do pociągu, aby następnie – w trakcie wrocławskiej przesiadki – dokupić prowiant, i już w względnym spokoju oddać się pracy w pociągu dalekobieżnym. Podróż mija więc stosunkowo szybko – pomimo że trafiliśmy na skład, który jedzie wydłużoną trasą (przez Kędzierzyn-Koźle). Co ciekawe, można z jego okien oglądać miejsca industrialnych interwencji w krajobraz, których to efektem są najgłośniejsze w ostatnich latach katastrofy ekologiczne: trujący Kanał Gliwicki oraz trzebińskie zapadlisko. Zastanawiam się więc, czy trasa ta nie stanie się niebawem jakimś obiektem patoturystyki, np. pt. „Zobacz katastrofę na własne oczy” (i na myśl przychodzi mi rysunek Andrzeja Wróblewskiego „Turyści”, ze zbioru „Powódź w Holandii 1953”). W Krakowie ciepło, prawie że gorąco – co zresztą bardzo cieszy E. Przechodzimy przez iście wybujałe zielonością planty i docieramy do wynajętej bazy na ul. Krupniczej. Sama ulica całkiem i nawet spektakularna – prawdziwy wielkomiejski pasaż – z uspokojonym ruchem, knajpkami, ławkami, klombami, drzewkami i drobniejszą zielenią. W trakcie pobytu dowiem się, że upatrzył ją sobie na siedlisko Józek Mehoffer. Po odświeżeniu udajemy się na (podobno), najsłynniejszą zupę rybną w K. – restauracja ją serwująca ma na koncie chyba ze 3 gwiazdki Michelin – czego jednak w samej zupie nie znajduję (tzn. w porządku, ale najwyżej na góra 2 gwiazdki); co oczywiście nie jest oceną wiarygodną, a jedynie dowodem raczej mojego gruboskórnego podniebienia. Czujemy się tam jednak niemalże exkluzywnie – jako że jesteśmy w lokalu wyłącznie my, tzn. innych gości o tej akurat porze brak. Brakuje mi również wiedzy o sztuce, jako że na uwagę szefowej sali nt. sklepienia malowanego przez Mehoffera właśnie, nie potrafię umieścić go w odpowiedniej epoce (uzupełniam więc wiedzę na miejscu, dzięki stosownej broszurze – dowiadując się, przy okazji, sporo o historii „Szarej Kamienicy”). Następnie leniwym spacerem przemierzamy krakowskie stare miasto, kierując się w stronę jego (dawnego) młodszego brata – Kazimierza. W konsekwencji docieramy do na pozór ospale toczącej swe wody Vistuli – po przywitaniu której, można dopiero uznać, że oto jesteśmy w Krakowie.
Środa, 30.05.2023 r.
Dzień, jak na porządny dzień półurlopowy przystało, zaczynamy od nawiedzenia klasa śniadaniowi – która znajduje się zaraz bramę obok. Po krótkiej sesji pracy, o godzinie 13-ej wyruszamy na podbój miasta – poprzedzony posileniem się wietnamską zupą pho, której przyznałbym 3 gwiazdki, co oczywiście nie jest oceną wiarygodną, a jedynie dowodem raczej mojego gruboskórnego podniebienia. Plantami oraz nadwiślańskimi bulwarami przybywamy do, planowanego od kilku już lat (i dość wyczekanego), zwiedzania Mangghi . Odbywa się w niej właśnie jakieś sympozjum krawatów, które to wydarzenie próbuje nam najwyraźniej uniemożliwić spożycie kawy – bez której kontemplowanie sztuki, jak wiadomo, jest wysoce niewskazane. Oglądamy jedną doskonałą wystawę (Tatry – Fuji) oraz dwie słabsze i nieszczególnie związane – z nawet nie wiem jak szeroko rozumianą – „japońskością” (choć pewnie mające istotne powiązanie donacyjne). Jeśli jednak idzie o pozytywy, zachwyciły mnie zwłaszcza fragmenty dziennika Andrzeja Wróblewskiego – które, w połączeniu z pokaźnej objętości szkicownikami, uznaję chyba za najcenniejsze doznanie artystyczne całego wyjazdu. Bardzo przypadła mi do gustu sama forma aranżacji wystawy – zaciemnione pomieszczenie, w którym na ciepłej, ceglanego koloru ścianie rozwieszono grafiki w plamach bursztynowego światła. Było w tym sposobie prezentacji coś intymnego – co nie tylko poprawia odbiór tego akurat typu twórczości, ale jest także na wskroś japońskie (że od razu na myśl przychodzi „Pochwała cienia” Tanizaki Junichiro). Nieco słabsze wrażenie wywarł na mnie zakątek ogrodowy – któremu, pomimo przyjemnego w swej prostocie konceptu i wyraźnie „użytkowemu” przeznaczeniu, brakuje jednak odrobiny czułości w utrzymaniu (ostatni box aż prosi się o aranżację kamienną karesansui). Również nowemu pawilonowi, w mojej ocenie, daleko do elegancji głównego budynku – albo chociażby jakiegokolwiek w ogóle doń nawiązania. Na szczęście główny obiekt, autorstwa Isozaki, jest na tyle integralny, że nie zaszkodziła mu ta dostawka –spokojnie więc „opływa” sobie ten nowy klocek (czyżby tym razem nie zaproszono do projektu Japończyków?). Z powodu godziny, upału oraz dystansu, spokojnie rezygnujemy z atakowania MOCAK-u i zalegamy radośnie przy Hali Forum – schładzając się zimnymi trunkami oraz wylegując na leżakach. Gdy żołądek przypomina o sobie, przemieszczamy się dość ociężale do knajpy w okolicach Podgórza – która okazuje się karmić niezwykle godnie i przystępnie (które to połączenie w każdym dużym mieście, zwłaszcza w czasach dzisiejszej inflacji, jest na wagę złota). Dociera tutaj M. i porywa nas, przez podgórski rynek oraz różne urocze zakamarki, na Kopiec Krakusa, na którego to wierzchołek wejście – z moja nogą (i w moich butach) – jest niemal wyczynem. Widoki stąd warte są jednak tego krótkiego wysiłku, jest to bowiem wyborny punkt widokowy – chyba nawet najciekawszy spośród pozostałych kopców. Na fali entuzjazmu dajemy się namówić na zejście do wnętrza kamieniołomu Libana – której to decyzji zaczynam żałować po zboczeniu na jedną z „krzonowych" ścieżek. Jedynymi, oprócz nas, miłośnikami pałętania się po krzakach o zmierzchu, pośród dziwnych i niewytłumaczalnych dźwięków, okazuje się być dwójka szaleńców – w których w jednym rozpoznaję… Marcina Dymitera! Następuje zapoznanie i najmilsza konwersacja, jaką było okazję odbyć podczas całego pobytu (w trakcie której dowiadujemy się, że za dziwne dźwięki odpowiadają żaby i jest to wyjątkowe oraz dość krótkie wydarzenie w tutejszym biotopie). Utwierdza mnie to w przekonaniu, że z łażenia po krzakach wynikają zazwyczaj wielce ciekawe perypetie. Wieczór kończymy rytualną pizzą, odprowadzeniem M. na Kazimierz i długim spacerem do mieszkania (z obowiązkowymi lodami rabarbarowymi).
JESTEM NIEZALEŻNYM TWÓRCĄ, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Czwartek,
01.06.2023 r.
Śniadanie wprawdzie w sieciówce, ale chyba za to w najzaciszniej położonym ogródku w K. (który widzimy z okien sypialni). Zdarza się przy tym drobny incydent z obsługą, prowadzący mnie do reflexji – utrzymującej się o dziwo do końca pobytu – że w K. spotkała mnie największa uprzejmość ze strony ludzi, jaką miałem okazję od dawna doświadczyć w tym dziwnym kraju. Nigdzie indziej, otaczający mnie nieznajomi nie dochowali takiej staranności w tych prozaicznych, ale jakże potencjalnie psujących mood czynnościach: zachowaniu dystansu, przepuszczaniu na pasach lub w drzwiach, cierpliwym informowaniu, czy koniecznych smalltalks przy świadczeniu usług i tym podobnych interakcji. Prowadzi mnie to do zastanowienia, czy przypadkiem K. nie jest jednak najbardziej europejskim z polskich miast – i czy akurat te kilka dekad wzmożonych relacji z turystami, w jakiś dalece skuteczniejszy sposób wygładziło obyczaje i wymusiło odpowiedni service. Odstawiam E. na wyjazd integracyjny, przysmażając sobie już i tak spieczone fiordy nadczołowe (bo to już dawno przestały być zakola). Bardzo szybko, gdy ruszam w stronę Narodowego, dopada mnie przejmująca impresja dot. w zasadzie sedna naszego życia – czyli właściwie istoty naszej ludzkiej samotności. Oto widzę siebie, w jakiejś mniej lub bardziej odległej przyszłości – w momencie, w którym bez względu na moje działania, chęci, wysiłki i intencję – zostaję sam i E. już ze mną nie ma. I jest to stan permanentny i cokolwiek jednak przewlekły (nie ma już również moich rodziców i zapewne sporej części rodziny). Chociaż nawet w tym momencie myśl ta wydaje mi się dość absurdalna – jako że nie tylko nie wydarzyło się nic nie planowanego, ale również aura jest jak najbardziej daleka od pobudzania tego typu skojarzeń – to jednak człapiąc przez zalane słońcem i wypełnione zielenią ulice, odczuwam do samego spodu – praktycznie do dna mojej duszy, ten osobliwy „dotyk wielkiej samotności”; połączony ze świadomością, że jest to zarazem widok jakby jej przedsionka, który jakimś zrządzeniem losu objawił mi się właśnie teraz. Przypomina to wrażenie, jakie można by odnieść podczas spieszenia pustawą ulicą, zaglądając przypadkiem do korytarza jednej z mijanych kamienicy – z której ktoś akurat wychodzi i w której korytarzu coś gwałtownego się właśnie wydarza. Można złapać wtedy ten niesamowity kontrast, że tam właśnie odbywa się jakieś życie i jakieś inne wydarzenia, które przypadkiem uwolnione na zewnątrz – niczym przez otwarcie kapsla w puszce napoju – wybucha i buzuje ze wzmożoną siłą a jego powidok, jeszcze przez jakiś czas w nas rezonuje. Zalegam na całkiem wygodnych meblach miejskich, na placu przed muzeum (o którego lokalnej mikroinbie nt. rebrandu logotypu wczoraj czytałem) i pozwalam osiąść w sobie wrażeniu tej niedawnej iluminacji – myląc przy okazji autorstwo całkiem udatnego pomnika Wieszcza sprzed wejścia (aż prosi się, żeby doprojektować mu dwójkę bajtli, które głaskałby tym swoim wymownym ułożeniem rąk). Wewnątrz budynku dokonuję szczegółowej inspekcji malarstwa i grafiki – z niezbędnym uzupełnieniem kalorii przed salą z Nowosielskim – oraz pobieżnych jedynie oględzin kolekcji sztuki użytkowej. Ukontentowany faktem, że w zbiorach malarstwa najnowszego zadbano o Tarasewicza i Sasnala (oraz – o dziwo – o Woynarowskiego!), opuszczam ten nieszczególnie trzeba jednak przyznać, oblegany gmach. Nie było chyba żadnych zaskoczeń, ani olśnień – jedna tylko autorka, dotąd mi nieznana, zwróciła moją uwagę: Erna Rosenstein, oraz jej podwójny portret pełen lewitujących głów (podejrzewam, że byli to jej rodzice). Przemieszczam się do Pawilonu Czapskiego, zagrzać się nieco i pobudzić (którą to już?) kaffą. Choć wprawdzie jest zbyt późno by zwiedzić piętro, wyjątkową jednak radość sprawiają mi – powiększone do dużego formatu – rysunki tego ujmującego quasi-eremity, współgrające jakoś w dodatku z całkiem stylowym jazzowaniem z głośnika. Myślę, że samemu autorowi odpowiadałby ten budynek – który tak w umiejscowieniu, jak i w wyrazie, jest chyba w jakiś sposób do niego podobny (prosty, a jednak znaczący; niewielki, ale jednak nie do pominięcia). Bo gdyby przyjąć, że pałac Hutten-Czapskich byłby J. N. Jeziorańskim – czyli tym reprezentacyjnym frontamanem „z przodu”; to takim jak pawilon w głębi, mógł być właśnie sam Józef – nieco jakby „z tyłu” i na zapleczu, ale przecież zupełnie na równi współtworzący tę kulturową parcelę (a przy tym w jakiś sposób chyba od JNJ jednak współcześniejszy). Delektując się ogrodowym lapidarium, wpadam przy tym na największą rzeźbę Abakanowicz, jaką dotąd było mi dane oglądać. Odzyskawszy nawet nieco wigoru, podążam na Franciszkańską, obejrzeć na żywo witraże Wyspiańskiego – których to kartony miałem w Narodowym przed twarzą. Jako że trwają akurat modły, w ramach więc przeczekiwania przemieszczam się na Mały Rynek, celem nabycia zaplanowanej nowości książkowej – przypominając sobie, że przecież dotąd tego nie uczyniłem i właściwie mogę dziś nie zdążyć (a przecież jej wchłonięcie ma być jednym z akcentów wyjazdu). Wracam potem oczywiście do przybytku braci żebraczych i spoglądając na okna w promieniach zachodzącego słońca, cieszę się, że mogłem wcześniej przyjrzeć się spokojnie kartonom – ponieważ jeden z witraży jest prawie niewidoczny zza, wcale nie ubogiego ołtarza. Powracając do kwatery daremnie próbuję załapać się na lody rabarbarowe, pocieszając się więc tymi o mniej wyszukanych smakach. Resztę wieczoru spędzam na czytaniu, aczkolwiek na czytaniu jednak podszytym pewnym napięciem (czy książka na którą tak długo się zasadzałem i do której się tak ustawiałem – okaże się tak wyborna, jak tego oczekuję?).
Piątek, 02.06.2023 r.
Na Wzgórzu Wawelskim pojawiam się już o 9-ej, czyli dwa kwadranse przed otwarciem części muzealnych dla zwiedzających. Kiedy jest jeszcze na tyle spokojnie – że można coś dostrzec spomiędzy nielicznych odwiedzaczy oraz powolnie szykującej się do ich szturmu obsługi – namierzam najistotniejsze punkty każdego długodystansowego zwiedzania: kawiarnię, toaletę i restaurację (zazwyczaj w tej kolejności). Gdy wychynę z chłodnych komnat i korytarzy, turystyczny tłum skutecznie przesłoni już wgląd w przestrzeń dawnego miasteczka zamkowego (choć i tak nie jest aż tak tłoczno, jak zakładałem). Dlatego niezwykle cenię sobie momenty przed otwarciem tego typu miejsc – kiedy tłum ich jeszcze nie zalał, a obsługa nie jest zmęczona jego potokiem. Celowo uderzam na początek do najsłynniejszych, więc i zapewne najbardziej obleganych części – pozwalając się przy tym wyprzedzać wszystkim małoletnim wycieczkom (co w przypadku mojego ślimaczenia przed każdym niemal obrazem, nie jest wcale trudne). Szlagiery udaje mi się obejrzeć w komforcie – a poboczne wystawy zwiedzam z paroma ledwie osobami (z tych expozycji największe wrażenie robi lwowska rzeźba rokokowa, przybyła tutaj na gościnne występy). Cóż, zamczysko jak zamczysko – trudno jest mnie już raczej zaskoczyć „zamkowo” – zepsuty jestem chyba, nie tylko po największych zamkach w PL (Malbork, Książ), ale głównie po grenadyjskiej Alhambrze (która jak dotąd, nieodmiennie stanowi punkt odniesienia w tym temacie). Na pewno jednak wzruszać może restauratorska pieczołowitość w dopieszczaniu każdego, najdrobniejszego nawet elementu i elemenciku – od klamek i okuć okiennych, po taborety i mundury obsługi. W zbiorach malarstwa ciekawy przekrój tych kilku ledwie epok, w których to miejsce pełniło funkcję najważniejszego obiektu w krainie – a samo malarstwo oczywiście uzyskało już odpowiedni poziom warsztatowy by takie miejsca „ozdabiać”(choć wypada zauważyć, że nie wszystkim obrazom można się dokładnie przyjrzeć – z uwagi na barierki ograniczające dostęp do niektórych płócien). Z architektonicznego punktu widzenia, najbardziej cieszy aranżacja wystawy archeologicznej – na której wijącą się rampą, zawieszoną w dwóch rozległych pomieszczeniach, przemieszcza się ponad odkrytymi zrębami wcześniejszych budowli (wliczając w to prawie kompletną i autentycznie archaiczną rotundę). Oglądając makietę dawnego Wawelu, przywołałem wspomnienia starożytnej Troi – w której ludzie i czas niezmordowanie nakładali i unicestwiali coraz to kolejne jej warstwy, zupełnie niczym piętra wielkiego ciasta. Który zatem Wawel mógłby być „moim Wawelem” – czyli tym, który chciałbym oglądać w czasach minionych? Z pewnością byłby to Wawel sprzed XVIII w. – a dokładnie sprzed austriackich „porządków” które, w moich oczach, zmiotły najciekawszą i zarazem najbardziej „żywą” część wzgórza (miasteczko). Ale też nie byłby to raczej Wawel Jagiellonów –zwłaszcza ich końcówki i tak opiewanego „złotego wieku”. Drogą eliminacji zatem, musiałby to być okres Wazów – najlepiej jeszcze w trakcie procesu przenosin tronu (czyli przełom wieków XVI i XVII). To mogłoby być całkiem fascynujące – ten szczególny moment utraty realnej władzy, ale to utraty, która się jeszcze całkiem nie dokonała i która się właśnie dopiero wydarza. Ten szczególny czas „małego chaosu” kiedy wszystko jest już odgórnie przyklepane – ale tutaj, trochę niżej niż królewskie apartamenty, trwają wciąż gorączkowe zabiegi (zarówno te, związane z przenosinami, jaki i te, nieodmiennie orbitujące z przechwytywaniem powstającej właśnie „masy spadkowej”). Całkiem przednio byłoby obserwować – lub wręcz w nim uczestniczyć – ten ludzki popłoch ogarniający jednostki, oraz ich z takim mozołem budowane instytucje i hierarchie. Przyglądać się z bliska wszystkim tym, rozleniwionym latami grzania się na królewskim zapiecku tłustym kocurom – począwszy od dworzan, zakonników i burgrabiów, a skończywszy na masztalerzach i kuchcikach. Tak, zdecydowanie wybrałbym moment takiego właśnie wstrząsu – ileż intryg, zabiegów, targów, sojuszy, zdrad i dramatów musiało mieć tu wtedy miejsce, ile fortun upadło i powstało w tym czasie… Niejeden (i niejedna) mogli mieć w tym czasie taki kocioł w głowie, jak ja wychodzący ze wzgórza przez Smoczą Jamę – do której to zejście przez spiralne schody w baszcie, było chyba celowym skołowaniem przyszłej smoczej ofiary. Wysłuchawszy na grającej ławce utworu Zbigniewa Wodeckiego, którego treść korespondowała chyba z moim nastrojem, nabieram wreszcie odwagi na pierwszy w życiu przejazd hulajką (obmyśliwszy oczywiście uprzednio szczegółowo trasę). Trzeba przyznać, że był to najszybciej przeżyty kwadrans mojego życia od dość dawna – i choć wytrzęsło mnie tak, że nie poczyniłem E. obiecanego selfika, zdecydowanie było warto się przemóc (tak dla dobra stóp, jak i dobra planety). Ten szybki transfer pozwala jeszcze na obejście podgórskiego Parku im. Bednarskiego, w którym niestety dopada mnie coroczna alergia – kładąca się zresztą obfitym gilem na resztę wieczoru.Po długim spacerze na Krupniczą zasypiam nad Odrą, wraz z szyprami spławiającymi maszynę parową oraz, obserwującym to z brzegu, pisarzem na rowerze (co mam nadzieję, Wisła mi już wybaczyła).
Sobota, 03.06.2023 r.
Dzień zaczęty później niż dotychczas – wszak MOCAK otwierają dopiero o 11-ej. Godzinę zajmuje mi spacer na Zabłocie, na końcu którego przechodzę przez „nowe bloki, nowej klasy średniej”. Trasa wiedzie przez wciśnięte miedzy tory a rzekę, głębokie styropianowo-szklano-betonowe kaniony – pośród których moi rówieśnicy, muszą odnaleźć uzasadnienie dla swych 30- i 40-letnich kredytów. Mam nadzieję, że jednak odnajdują i cieszy mnie, gdy widzę ich, nieco zaspanych w lokalnych piekarniach. Czasem w takich miejscach zastanawiam się, czy, gdybym lata już temu nie zdecydował o powrocie na prowincję (i w zasadzie samodegradacji), nie dzieliłbym przypadkiem z nimi którejś klatki schodowej i któregoś parkingu. Dociera do mnie, że jest to właściwie jedna z nielicznych okazji, w której w ogóle mam możliwość się z nimi stykać – kątem ucha łowię więc uważnie urywki rozmów. Wkraczam do budynku muzeum od tyłu, samemu dziwiąc się przy tym, że wejście to naprawdę jest otwarte (jak również wywołując konsternację wśród załogi kawiarni). Już podczas spożywania kawy, rzuca mi się w oczy wybitnie zaopatrzona księgarnia – którą obiecuję sobie ominąć, żeby nie zgubić pokaźnej zapewne sumy pieniędzy(której oczywiście nie posiadam – tak samo zresztą, jak zdolności kredytowej). Trafiłem akurat na wystawę tzw. II-ej Grupy Krakowskiej, która jest świetnym uzupełnieniem odwiedzin w Narodowym – poluję zwłaszcza na pozostałe Nowosielskie oraz „odkrytą” Rosenstein. Z rozczuleniem przyjmuję gabinet Mroza – jedynego chyba zawodowego grafika pośród tej, całkiem nawet szerokiej, grupy malarzy i malarek. Wystawa przechodzi płynnie we „Wszyscy jesteście moi” Ziółkowskiego – co do której to expozycji można mieć różne, pewnie i zupełnie skrajne opinie.Nie można jej natomiast odmówić pewnej monumentalności oraz –chwilami wręcz brutalnej – siły rażenia. Nieliczni tylko straceńcy mają odwagę rzucić się na płótna tych rozmiarów (i inne obiekty) – zwłaszcza, jeśli cechuje ich takie rozdrobnienie i drobiazgowość w ich wypełnianiu. Naprawdę jest to kawał malarskiej roboty – a czy jest to malarstwo bardziej warsztatowe, czy też bardziej streetartowe – niech te kwestie klasyfikują profesjonalni krytycy (na pewno jest jednak bardziej „korzenne” i ludowe). Na deser wciągam jeszcze zbiory stałe, które nasuwają mi myśl, że jest to chyba najmniej zasobne z krakowskich muzeów – co wiąże się pewnie też z tym, że jest też zarazem chyba najmłodsze. Jednak właśnie ta świeżość, tzn. najmniej formalna atmosfera ze wszystkich obiektów które przeszedłem – oraz spory potencjał przestrzeni wystawienniczej – są jego największymi atutami. Po opuszczeniu ostatniego już na mojej liście przybytku sztuki, tradycyjnie chwytam hulajkę – jakby na potwierdzenie, że jak się już do czegoś przekonamy – to przyjmujemy to za tak naturalne, że przecież oczywiste (co będziemy w sobie umacniać z żarliwością neofity). Prawda jest jednak taka, że chętnie sięgam po ten środek lokomocji wtedy, gdy mam przejechać przez rozległe bulwary wiślane – czyli po łatwym terenie; gorzej natomiast czuję się w miejscach bardziej zagęszczonych, czyli w stricte śródmiejskim otoczeniu. Na potwierdzenie tego, od Hotelu Forum przemieszczam się już pieszo – choć do Zakrzówka, dystans jest wcale niemały. Zamawiam suszaki w najmniejszej, ale i najweselszej suszarni, jaką dane mi było dotąd odwiedzić – i są to zarazem najtańsze rolki, które w życiu zakupiłem (od razu żałuję, że nie wziąłem dwóch!). Jak na prawdziwego barbariana przystało, zaopatruję się jeszcze w piwo i dreptam na piknik. Niemal dzika konsumpcja następuje na punkcie widokowym ze wcale niezłą panoramą – co w jakiś pewnie sposób koresponduje z wtórną dzikością otoczenia. Zastanawiam się przy tym, czy przypadkiem jakaś część tego wzgórza nie przemieściła się w stronę widoku przede mną – wmurowując się w tę, lub inną budowlę. Kończąc ten stanowczo zbyt mały posiłek, wpadam na to, że muszę przy tym wyglądać na strasznego snoba – zasuwając pałeczkami pośród grona grillujących. Na szczęście szybko wtapiam się w otoczenie, otwierając piwo (bez znaczenia, że jest to butelka „nealko”). Rezygnuję ze zwiedzenia oddanego dwa dni wcześniej do użytku kąpieliska, i przebijam się przez uroczy lasek – kierując się na łąki po drugiej stronie wyrobiska. Spacerowiczów jest tu zdecydowanie mniej, jak również samej cywilizacyjnej infrastruktury – jest to chyba najbardziej ustronne miejsce, które w trakcie pobytu odwiedziłem. Wychodzę z krzaków zupełnie już kozimi ścieżkami na ulicę, która może być już chyba nawet jakąś wylotówką – i z zachwytem stwierdzam, że znajduję się najbliżej rzeki, jak to chyba tylko w tym mieście możliwe. Oczywiście tej Wisły, która jest w stanie jak najbliższym jej naturalnego – tzn. z brzegami zarośniętymi roślinnością i bez widocznie kłujących śladów hydrotechnicznych regulacji. Maszerując to jednym, to drugim jej brzegiem docieram aż na Salwator, na którego wzgórze wspinam się zobaczyć stary kościółek (niestety na cmentarz nie starcza mi już motywacji). Przyjemnie sobotnio-pustawymi ulicami przemykam hulajką, ucieszony, że wieczorem E. powróci zza miasta, które zasłużenie odpoczywa po trudach całego tygodnia i chyba całych wieków.
Niedziela, 04.06.2023 r.
Wysypiamy się że aż, i – po uprzątnięciu kwatery – przesuwamy się na starówkę, celem koniecznego koczowania do czasu zameldowania się w kolejnej. Konieczność zmiany pierwotnego planu powrotu, wymusza na nas nocowanie w K. jeden dzień dłużej – co ostatecznie już chyba utwierdza nas w przekonaniu, że wystarczy już tego podróżowania polskimi pociągami. Planeta planetą – ale dbanie o jej dobrostan, w tym akurat przypadku może się odbywać tylko wtedy, gdy wszyscy uczestnicy układu wykażą się odpowiednim podejściem do swoich obowiązków (kilka dni później dowiem się, że zatory krajowego zbiorkomu są problemem szerszym, niż tylko nasze doświadczenia). Dzień jest prawdziwie gorący – wliczając w to emocje towarzyszące odbywającemu się na Rynku pochodowi, realizowanemu w ramach nieustającej wojny okopowej dwóch zwaśnionych plemion (choć trzeba przyznać, że ta akurat strona jak dotąd nie gustuje w dewastowaniu otoczenia). Po zainstalowaniu się w lokum, ruszamy na Kuzmark – a dokładnie na plac w otoczeniu bożnic, z których jedna jest zarazem tą najstarszą. Próbuję obejrzeć cmentarz Remuh, jednak zawracam przed stołem z inkasentami – nie przepadam za nadzorem, choćby wzrokowym, gdy próbuję kontemplować przestrzenie o tak przecież delikatnym charakterze (ponadto uważam, że cmentarze powinny być ogólnodostępne). Spożywając niezmiernie barwny obiad – w nad wyraz klimatycznym lokalu –stwierdzam, że rzeczywiście można tu trochę poczuć rejwach zamierzchłego sztetla. Ten plac – i jego swobodne spatynowanie upływającym czasem – może dawać jakieś pojęcie, jak ciekawym i niejednoznacznym miejscem mogła być ongiś ta enklawa. Przechodząc przez ul. Dajwór wydaje mi się natomiast, że gdzieś z oddali dociera do mnie jakieś trudne do uchwycenia wrażenie, objawiające się nie tylko zastanowieniem nad tą cokolwiek oryginalną nazwą, ale chyba przede wszystkim jakąś dziwną niepełnością i frapującym niedookreśleniem tego akurat fragmentu miasta. Jakby była tu jakaś wyrwa – nie tylko w zabudowie, ale i głębsza, na innym zupełnie poziomie. Dopiero po powrocie – w trakcie doczytywania różnych informacji na potrzeby tworzenia tego textu – dowiem się, że właśnie tutaj mieścił się kiedyś najstarszy z judaistycznych cmentarzy (czyli jednak jakby udało mi się go zwiedzić?). Reszta popołudnia upływa wraz z wodami Wisły, której obserwacjom oddajemy się na nabrzeżu – i choć jest to miejsce tak blisko rzeki, że można jej dotknąć, cieszy mnie fakt, że ledwie dzień wcześniej miałem okazję odnaleźć jej zupełnie inne oblicze. Zasypiamy z widokiem na Planty, kołysani tłuczeniem się tramwajów po torowiskach i przenikliwym zapachem olejnej emalii – której woń będzie nam towarzyszyć jeszcze kilka dni po powrocie.
Poniedziałek, 05.06.2023 r.
Instalujemy się w pociągu powrotnym na Dolny Śląsk i skróconą trasą docieramy do jego stolicy, by po przesiadce wychynąć już w Sudetach. Odbieramy psa – który zdążył w międzyczasie wszcząć oraz zakończyć strajk głodowy (jak również przybyło mu siwych włosów na pysku) – i wracamy do Zdroju. Krzątając się przy ogarnianiu mieszkania zastanawiam się, jaką formę nadać wrażeniom i przeżyciom z tej podróży. Wygrywa konwencja dziennika - jakkolwiek uznaję ją za nieco sztuczną – ponieważ ta forma, może stanowić rodzaj jakby dodatkowego ukłonu w stronę dwóch, odwiedzonych w K. twórców-pamiętnikarzy. Jeśli idzie o pewną krępującą sztuczność: dzienniki wydają mi się o tyle trudnym i niewygodnym obiektem do publikacji, że z jednej strony pisane są niby „dla siebie” i na własne potrzeby (a co za tym idzie skrótowo i często z małym odniesieniem do kontextu); z drugiej natomiast, trudno mi uwierzyć, że ich twórcy nie są świadomi, że przynajmniej fragmenty dziennika ktoś przeczyta. Czyli pewna sztuczność dziennika opiera się w dużej mierze na rozkroku pomiędzy notowaniem wrażeń czy przemyśleń, a ich celową estetyzacją „pod czytelnika” (wyłączone spod tego zarzutu są dzienniki, które rzeczywiście prowadzone są przez twórców wyłącznie jako substrat i materiał do dalszego przetwarzania). Natomiast mój osobisty problem z dziennikami polega na tym, jak mocno są one przesycone całą gamą odautorskich odczuć („zachwyciłem się”, „cieszy mnie”), ocen („podobało mi się”, „oceniam że”) czy opinii. Ogólnie dominujące nad tą formą wypowiedzi jest jakieś zawłaszczające niemal wszystko JA – co w połączeniu z działaniem w nagłym afekcie sprawia, że utrwalone w ten sposób wrażenia różnie znoszą próbę czasu. Czasem myślę, czy media społecznościowe nie są przypadkiem taką formą hiperdziennika – którego udostępnienie do publicznego komentowania przysparza mnóstwa okazji do licznych nieporozumień. Ciekawe, czy wspominani wirtuozi dziennikowania – jak Czapski i Wróblewski – korzystali by dziś z mediów społecznościowych? Przypominam tu sobie swój pierwszy komentarz po przeczytaniu „Patrząc”: „dlaczego dopiero teraz? Jaka byłaby radość czytać to zaraz po wydaniu, gdy wszystkie tropy były jeszcze dostatecznie świeże, by można było nimi podążać i porównać wrażenia?” (pomijając fakt, że nie byłoby to możliwe z uwagi na oś czasu). Dlatego jestem w stanie sobie wyobrazić, że w dzisiejszych czasach Czapski byłby zapalonym fejsbukowcem a Wróblewski namiętnym instagramiarzem – co wpłynęłoby chyba z pożytkiem dla kultury powszechnej. Kto wie, może gdzieś tam – w odmętach Internetu – siedzą właśnie i nadają ludzie tego formatu? Oraz, że żadna forma – nawet tak odsłaniająca jak dziennik – nie jest im straszna. Co oczywiście nie jest oceną wiarygodną, a jedynie dowodem raczej mojego gruboskórnego podniebienia. Tak więc tytuł „dziennik podwawelski” zdecydowanie lepiej się nadaje niż, pierwotny i cokolwiek dęty „dziennik spod Wawelu”. Do zobaczenia, Małopolsko!
- Kraków, panorama / Leon Wyczółkowski / reprodukcja, zbiory prywatne autora.
- Manghha / autor nieznany (podpis nieczytelny, prawy dolny róg) / reprodukcja, zbiory prywatne autora.
- Rysunki, bruliony / Józef Czapski / dwutygodnik.com.
- Kraków, Wawel / Leon Wyczółkowski / reprodukcja, zbiory prywatne autora.
- Kraków, Wisła / Leon Wyczółkowski / reprodukcja, zbiory prywatne autora.
- Kraków, panorama / Leon Wyczółkowski / reprodukcja, zbiory prywatne autora.
- Szkicownik, rozkładówka Józef Czapski / dwutygodnik.com
- List do znajomych / Erna Rosenstein / zdjęcie autora, wystawa MOCAK.
Komentarze
Prześlij komentarz