Tych wszystkich, którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, nazwać można kolaborantami nowoczesności.
Milan Kundera (1986 r.)
NAJPIĘKNIEJSZA RZEKA W POLSCE
Drawa, najpiękniejsza rzeka w Polsce. A przynajmniej tak głosi slogan Drawieńskiego Parku Narodowego. Za chwilę będzie okazja się o tym przekonać – to zdanie goni mnie bowiem po tafli wody, gdy odbijam od brzegu pola namiotowego DPN-u (wykrzykiwane radośnie przez mój jednoosobowy zespół logistyczny). Najpiękniejsza rzeka w Polsce? Doprawdy? Kto wydał taki werdykt – jakaś tajemna rada szamanów i druidów?
Rzeki w
Polsce nie mają ostatnio dobrej prasy (właściwie to Polska wśród rzek raczej
jej nie ma). Po zeszłorocznej ekokatastrofie na Odrze, nasze patrzenie na rzeki
nie powinno być już takie samo. Nasze rzeki bowiem od dawna nie są takie, jak
nam się wydaje – teraz są w przewadze mniej lub bardziej uregulowane – i
bardziej niż mniej utoxycznione. Rzeki w Polsce boleśnie przypominają o cenie
postępu i awansu cywilizacyjnego. Są wstęgami wyrzutów sumienia dla ludzi do
mnie podobnych – oraz strefami zrzutu śmieci dla osób do mnie niepodobnych
(względnie niedrogim łowiskiem czy kąpieliskiem dla całej reszty). No bo tak na
logikę przeciętnego Kowalskiego – po co nam właściwe dzisiaj rzeki (skoro woda
jest z kranu)? Do czego służy rzeka (bo musi przecież czemuś służyć, jak
wszystko wokół)?
Wyruszam z ulgą, bo lato w lesie to nie jest dla ssaków lekki czas. Las drży i brzęczy od owadziego życia. Muchy włażą do oczu, mrówki gryzą w kończyny dolne, komary tną nawet w dzień. Przemieszczając się między drzewami, co rusz się paszczą zrywa jakąś pajęczynę – zupełnie jakby wszystkie te pajęczaki świata ruszyły na zbiorowe łowy. Osy nadlatują wściekniętymi eskadrami. Nic im nie straszne – ani DET, ani kopciuszek (kadzidełko-śmierdzidełko na komary). Przydałby się jakiś porządny szerszeń, żeby je pogonić – ale niestety szerszeń-kamikadze utopił się w misce do mycia naczyń na obozowisku. Przy śniadaniu osy właziły mi więc na kanapki z serem – pomimo że złożyłem im w ofierze gruszkę (stąd wciąż ją widzę, jak stoi na ławce przy ognisku). Osy drążą w niej jamy, więc przez chwilę mam spokój – ale niestety tylko przez chwilę – bo zaraz podrywają się do lotu, nabuzowne cukrem, naćpane i na wściekłym haju. Na szczęście zostają na brzegu, więc odpływam śpiesznie (i jest to najlepsza motywacja do energicznego wiosłowania).
Więc latem, takie zwierzę typu ssak (leśny czy naczelny) ma pod górę. Jest jednak niejako na las czy inne zadrzewienie właściwie skazany. No bo jak się tu nie schronić przed bezlitosnym słońcem południa? Wejść do lodówki na 10-ym piętrze w bloku? Każdy normalny człek szuka wtedy wody, cienia – a najlepiej w pakiecie. A dziś grzeje wręcz wściekle, jakby słońce zamierzało podpalić świat i przepalić go na wskroś. Gorąc spływa na powierzchnię litosfery falami wprost obezwładniającymi. Jednak ponieważ sami sobie sprokurowaliśmy tę pożogę – teraz spływamy strugami potu, dość solidarnie dzieląc obłąkańczy upał wespół z równie udręczonymi sarnami, dzikami, kunami, lisami i co tam jeszcze zamieszkuje te tereny. W dzień taki jak ten, łatwo można sobie uzmysłowić, że być może już niebawem z naszego świata zostaną tylko popioły na spękanej ziemi. Przez tę gęstą ścianę zieleni, można już oczami wyobraźni dojrzeć pustynię. A może to tylko południowa fatamorgana?
Gdybym jednak o tym nie pamiętał – przypomni mi to w mig każdy napotkamy człek (od expedientki w Żabce, po wędkarza w łódce). W lato jak to, nie ma bowiem innego tematu niż upał. Topi nawet upór najtwardszych introwertyków, którzy zmęczonymi stęknięciami włączają się w wielki i nieutulony lament o upale. Można go usłyszeć nawet w lesie. Lesie, który póki co, daje jeszcze ożywczy cień i niesie chociaż chwilę wytchnienia od żaru.
A zwłaszcza las nadrzeczny, taki jak nad rzeką Drawą. Tutaj to można powiedzieć, że panuje właściwe przyjemne ciepło – a nie żaden tam cholerny piekarnik. Rzeka i las schładzają powietrze niczym jakiś wielki, naturalny klimatyzator. Cień i rzeczna woda – która jest niewiarygodnie i cudownie wprost chłodna. Nawet przebijające się przez korony drzew słońce nie jest tu takie straszliwe, tworzy w korytarzu rzeki zjawiskowe świetlne reflexy.
Nurt jest wartki, znacznie silniejszy niż się spodziewałem. Ciągnie w dół rzeki jak magnes, właściwie wiosłować można by tylko dla sterowania (bo do napędu w zupełności wystarczy). Niektórzy zresztą głównie tak pływają – o czym będę miał okazję przekonać się za mostem w dole rzeki. Na razie jednak jestem tylko ja, rzeka i życie wokół niej. Za pierwszym zakrętem przepłaszam dzikie gęsi, za którymś z kolei rybołowa (białe lotki na spodzie!). Spływ Drawą na odcinku Parku Narodowego jest ściśle koncesjonowany – trzeba zrobić odpowiednio wcześniej internetową rezerwację a pula przepłynięć jest limitowana. Gros pozwoleń w sezonie wakacyjnym wykupują (oczywiście w pakietach) lokalne firmy trudniące się wypożyczaniem kajaków – więc jeśli nie zaklepałeś rezerwacji, sorry Winetou i próbuj za miesiąc. Dobrą dla mnie wiadomością jest to, że całe pole namiotowe opustoszało jakoś w okolicach godziny ósmej – i w momencie gdy ruszyłem, dawno już spłynęło z nurtem gdzieś – hen w dół rzeki (idealna sytuacja dla reportażysty-przyrodnika).
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
OLSZYNA DRAWSKA
Wszędzie olchy. Ich schodzące do wody splątane korzenie wyglądają jak jakieś fantastyczne przybrzeżne ośmiornice (nie ma szans, żebym je sfotografował – nurt bardzo rzadko na to pozwala. Obiecuję sobie zrobić to na brzegu kiedy już dopłynę – czego oczywiście zapominam). Drzewa te rosną w grupach, więc tęgie ramiona ich korzeniowych kotwic przeplatają się dziko wzajemnie – zapuszczając swoje krzyżujące się macki wprost do rzeki, przez co wyglądają niczym fantastyczne, zdrewniałe krakeny. Na terenie parku olszyna jest zwarta, gęsta i bujna – jednak po wypłynięciu poza jego granicę, sytuacja ulega diametralnej zmianie. Ich przybrzeżny pas robi się cieńszy i coraz cieńszy – a jak na moje oko, miejscami nawet za cienki (ograniczając się najczęściej do pojedynczego rzędu drzew na samej skarpie brzegu). Tam, gdzie taka grupa jest zbyt nieliczna, jak na dłoni widać, że drzewa radzą sobie gorzej i przysychają im czuby; albo wręcz obumierają całe osobniki (tam, gdzie jest ich mnogo, wspomagają się wzajemnym zasilaniem – i nawet egzemplarze na granicy łąki, czyli dalej od brzegu – są dobrze odżywione i bujne).
Więc olchy są wszędzie – na wysokim i na niskim brzegu – oraz oczywiście w samej rzece. Co rusz muszę przeprawiać się przez ich powalone i rozciągnięte w poprzek nurtu cielska. Moja deska SUP, przystosowana jako (jedyny na tej rzece) kajak, posiada bowiem 30 centymetrowy fin (ster) – co sprawia, że muszę ją przerzucić przez każdą przeszkodę (kajakarze po prostu rozpędzają się i szlifują dnem po belce). W dodatku inne załogi płyną prawie zawsze we dwoje, ja natomiast muszę radzić sobie sam (plus notować i fotografować). Odcinek rzeki w parku narodowym jest bowiem tylko krótszą częścią dzisiejszej wycieczki – i niestety (zbyt) szybko się kończy. Nagle, niedaleko za granicą parku – za drzewami, które odgradza od rzeki siatka leśna – słychać tętent dużej liczby kopyt. Piszę akurat smsa, gdy dostrzegam zza krzaka wyglądające w moją stronę... poroże! Pewien niewielki rogacz bezczelnie gapi się na mnie, żując sobie trawsko (w czym towarzyszą mu zresztą ze cztery kozy jego gatunku). To musi być jakaś hodowla danieli, albo innej rogacizny – niestety niczego takiego nie znajduję później na mapie. Może to więc kolejna fatamorgana?
PŁYWAJĄCA IMPREZA
Przede mną 25 kilometrów spływu i co najmniej dwa przepiękne odcinki – jeden na terenie parku narodowego, drugi w miejscu, gdzie Drawa nieprzeciętnie meandruje (i tworzy fragment starorzecza, które jest zresztą rezerwatem). Jednak już za mostem drogowym w Starym Osiecznie, sytuacja na rzece ulega drastycznej metamorfozie. Przy moście jakaś firma woduje około 15-20 kajaków z adeptami żeglugi – co wygląda momentami dość komicznie, bo nim taka grupa się zbierze, kajakarze udolnie korkują rzekę (pływając w jej poprzek, lub wręcz pod prąd). Od tego momentu płynąć będziemy w wesołej kompanii.
‘Rozwiodłam się właśnie z mężem i teraz to z kolegą opijamy’ – informuje mnie zażywna 35-o latka, o wyraźnie zmęczonej poprzednim wieczorem aparycji. ‘Jak wrócę, to stary przylezie po rzeczy i pewnie nawet telewizor zabierze’ – opowiada ze szczegółami mnie i swojemu wioślarzowi, samemu raczej sporadycznie wiosłując (dzięki czemu możemy płynąć w miarę równo). Zresztą, wcale nie ma się co spieszyć – kilkukrotnie bowiem zbrylamy się w wodny ogonek w miejscach największych drzewnych zawalisk. Takie momenty to zwykle pokaz żeglarskiej solidarności – ludziska pomagają sobie wzajemnie, przytrzymując gałęzie, przepychając kajaki (lub jak ja – łowiąc komuś klapki i inny asortyment). Niektórzy pomagają pozostałym wylądować na śliskim, błotnistym brzegu i zrobić tzw. przenioskę.
A trzeba przyznać że rzeka ciągnie (oj jak ciągnie). Zwłaszcza trzeba się naprawdę solidnie namachać pagajem na takich sztucznych kataraktach, żeby nie utknąć – gdzieś pośród drzewnych zwalisk i łomów oraz ślepych odnóg nurtu. Taka zwężka potrafi się rozsiąść na jakieś 30-50 metrów wodno-drzewno-kamiennego labiryntu i wtedy można się sporo nauczyć na temat flisactwa. A przynajmniej tak przezywają mnie wszyscy pozostali żeglarze, bo z uwagi ograniczeń swojego okrętu muszę skakać po tych pniach jak jakiś rzeczny orangutan (inne zabawne terminy to: pontoniarz i pirat rzeczny – ale o tym później).
Jednak sporo jest miejsc, gdzie rzeka odpuszcza – płynie szeroko i nieco spokojniej – a jej koryto jest niezagracone. Wtedy można oglądać takie obrazki jak: dwójka młodych adeptów, którzy wiosłując wściekle w stylu asynchronicznym płyną wszędzie, tylko nie na wprost (odbijając się co rusz od brzegów jak kule bilardowe); lub też katamaran – czyli dwa złączone ze sobą burtą kajaki (z których jeden tyłem do nurtu), z kobiecą grupą taneczno-wokalną odczyniającą pląsający perfomers (w rytm przeboju puszczanego oczywiście z przenośnego głośniczka). Wszyscy wyraźnie pod wpływem i to niekoniecznie oranżady.
‘Uwaga na łabądzie!’ – podają sobie ekipy w tył. Rzeczywiście, przy jednej ze zwężek, po tafli minizakola pływa łabędzia rodzina: stary, stara i młode (choć już wyrośnięte). Łabędzie nie mają gdzie uciec, łódki natomiast pcha nurt. Matka z młodym trzymają się jednego brzegu a samiec „odstrasza” kawalkadę intruzów. Unosi skrzydła, syczy i płynie w kierunku (lub też wzdłuż) pacjenta. Ekipy przepływają więc migiem, byle tylko jak najprędzej opuścić terytorium tego wodnego domostwa. Choć jest to jedyna para jakichkolwiek wodnych zwierząt na odcinku poza parkiem narodowym (tzn. poza nami, bo jeśli spojrzeć na katamaran…), to rzeka na chwilę skutecznie przypomina, że wciąż jest żywym organizmem.
Chociaż trzeba przyznać że Drawa, na odcinku który płynąłem, dość skutecznie opiera się przynajmniej urbanizacji – jej brzegi są porośnięte roślinnością (częściej leśną, czasem łąkową) i pozostają praktycznie wolne od zabudowy (sprzyja temu często wysoki brzeg i niewielkie mokradełka w jej otulinie). Choć jeśli spojrzeć uważnie, to nie jest to do końca prawda – mapa pokazuje bowiem, że cały jej zachodni brzeg usiany jest starymi bunkrami. Są kruszejącym reliktem nazizmu, który również tutaj nie omieszkał wytyczyć żelaznego punktu swego urbanistycznego repertuaru: jedną z warownych linii obronnych (dokładnie to Wał Pomorski, czy też Międzyrzecki Rejon Umocniony). Rzeka więc jako linia obrony.
HORYZONTALNE PUEBLO
Jak to wyglądało w szczególe, miałem okazję zobaczyć dzień wcześniej – podczas spaceru wokół jeziora Ostrowiec i w okolicy pola namiotowego DPN-u „Podszkle”. Umocnione stanowiska dla lekkiej piechoty (dzięki którym stawała się cięższą piechotą) leżą dziś, w części rozprute i wybebeszone – a w części zabezpieczone i nanizane na ścieżkę edukacyjną (oraz przystosowane jako siedliska nietoperzy). Sporej wielkości żelbetowe bloki, z wystającymi prętami zbrojeniowymi i porośnięte ruderalną roślinnością, wyglądają w środku lasu jak gruzy jakiejś pradawnej cywilizacji (śniącej mokry sen o tysiącletniej rzeszy). Takie małe fortece składały się zwykle, z kilku właściwie betonowych skorup, pogrupowanych wokół jakichś węzłowych punktów przy rzece – np. przeprawa mostowa, czy bród – i osłaniających się wzajemnie krzyżowym ogniem stanowisk strzeleckich. Jest tego kilka rodzajów – mniejsze i większe, takie do mieszkania i takie tylko do strzelania, z werandą i bez (tzn. podestem strzeleckim na koronie). Choć raczej nie przypadły zbytnio do gustu swoim użytkownikom, którzy z tego co mi wiadomo, dość skwapliwie przenieśli się za Odrę na widok nadciągających radzieckich tanków. Dawniej całe te żelbetowe puebla były jeszcze połączone rozbudowanym systemem rowów strzelecko-komunikacyjnych i podpięte do kamiennych dróg logistyczno-ewakuacyjnych. Architektura niszczenia (życia) niszczeje w krzakach.
DROGA W SŁUŻBIE KOLONIZACJI
Jedną z takich dróg – a konkretnie jedną z najstarszych i najlepiej zachowanych dróg pruskich (zbudowanych jeszcze za pruskiego króla) – dojechać można do leśnej kolonii Ostrowite. Szeroka na jakieś 5 metrów droga, z ciasno ułożonych, polnych i rzecznych kamieni (głównie otoczaki granitowe, wielkości dorodnego ziemniaka) – to dla dzisiejszych pojazdów droga krzyżowa (od telepania odkręcił nam się bagażnik dachowy). Jednak wtedy, tj. w wieku XVII, to musiała być inna cywilizacja. Jakby kosmici wylądowali pośród lasu i w nieprzebytym, podmokłym gąszczu wytyczyli prostą, szeroką, wolną od błota i przejezdną drogę. Szok kulturowy dla puszczaków praktycznie murowany. Oto drogą zaczęły kursować wozy z drewnem, kamieniem, piaskiem szklanym, potażem, węglem drzewnym, dziegciem, miodem, pokostem, rybami, rakami i co tam jeszcze można było stąd wyexplatować. Jak Rzymianie wśród barbarzyńców, tak też prusacy kolonizowali drogami puszczę.
Powstały wtedy takie kolonie jak wspomniane Ostrowite – czyli nowi koloniści i nowe porządki (inna urbanistyka, architektura i kody kulturowe). Po burzliwym piku leśnego wydobycia, nadciągnęła jednak nieubłagana codzienność – i tak, jak słynne górnicze ghost towns w USA, tak i tutaj wszystko wróciło do normy (czyli wioski sukcesywnie pustoszały, aż zupełnie zniknęły). Tak zwykle kończą w większości projekty propagandowe, które „zasiedlają niezasiedlone” i „podbijają niepodbite” (a przy tym „wyzyskują niewyzyskane”). Dziś Ostrowite to na powrót leśne zacisze – będące stacją badawczą DPN-u (z odrestaurowaną leśniczówką i drewnianą rzeźbą wydry, czyli loga parku). Resztki przysiółka okrasza ruina niewielkiego kościółka (lub kaplicy), gdzie na pozostałościach przylegającego doń cmentarza, można prześledzić, jak puszczacy asymilowali się z newcomersami (o czym świadczy estetyczny miejscowy wynalazek – kamienne nagrobki w formie pni drzew).
Droga, kamienna czy asfaltowa; wodna czy lądowa; dla samochodów, pociągów czy barek – była, jest i pozostaje nadal jednym z naczelnych instrumentów kolonizacji w terenie. Jest forpocztą „postępu” – namacalnym manifestem każdej władzy, który następnie (równie fizycznie) sprzęga się z zastanym otoczeniem i zestraja wokół siebie całą okolicę. Nie ma drogi? Nie ma dostępu (lub jest on tylko dla wtajemniczonych). Nie ma dostępu (lub jest on niewielki)? Nie ma możliwości dotarcia w miejsce dla zwiadowców (postępu), nie ma penetracji miejsca, nie ma więc masowego ruchu. Nie ma ruchu? Nie ma interesu, nie ma możliwości kreowania potrzeb, nie ma też falsyfikowania hierarchii wartości (pod rabunek zasobów). Nie ma potrzeby „ucieczki do lasu”? Nie ma turystów, nie ma z czego żyć (dla lokalsów). Proste jak rogalik, choć wywód ten jest oczywiście celowo jednostronny.
Na zboczach pewnego masywu, w okolicy czeskiego miasta Mikulov na Morawach, jest rezerwat. Przez przełęcz pomiędzy szczytami prowadzi droga. Droga przylega do rezerwatu, który jest w całości otoczony płotem (superścisła ochrona przyrody). Na jego terenie nie ma dróg (dla ludzi, bo oczywiście jelenie i sarny mają swoje autostrady) – choć wejść do rezerwatu można poprzez drabiny, przymocowane do ogrodzenia. Niewielu jednak to robi, bo tablica informacyjna uświadamia, dlaczego nie należy – a taryfikator i fotopułapka dbają, żeby tego typu śmiałkowie otrzymywali mandaty tak srogie, że muszą się chyba na ich spłatę zakredytować (nie wspominając o wstydzie związanym z upublicznieniem ich dokonań w internecie). Jak widać droga – jak każdy instrument urbanistyczny – jest tylko narzędziem w rękach człowieka i służyć może także szczytnym celom; a sam postęp niekoniecznie oznaczać musi wyzysk (dygresja oczywiście celowo jednostronna).
JEZIORO, CZYLI JAK NIE ZOSTAŁEM STRAŻNIKIEM PARKU
‘Panie, przecież to dzieci’ – na moje pytanie, czy w jeziorze na terenie parku można się kąpać, odpowiada miejscowa starszyzna (pomijając fakt, że co najmniej połowa z plażowiczów ma powyżej lat 18, lub nawet 30-u). ‘Czyli w jeziorze nie wolno się kąpać, ani tym bardziej pływać łódką?’ – drążę więc temat z zaciekawieniem. ‘Nie można, bo przyjedzie straż i wlepi mandat. No ale wiadomo, my miejscowi to gwizdać nam na to’ – rechoczą wąsate dziadki, dając nam namiary na inne, dostępne do wiosłowania jezioro nieopodal. Niemiecki wędkarz, rozstawiony w krzakach kawałek dalej, również nie wygląda na zmartwionego wizją napotkania straży parku (pewnie wykupił jakieś pozwolenie). W drodze na ustawiony na przesmyku dwóch jezior mostek, myślę sobie, że parki narodowe są nie tylko ofiarami zbójeckich lasów państwowych, ale nie mają też należytego poważania pośród lokalnych społeczności. Może problemem jest to, że w tych instytucjach w terenie, zwykle pracują ludzie stąd, ludzie tutejsi – i właśnie tego pokroju, co te leśne dziadki z nad jeziora? Dawni rolnicy, leśnicy i pracownicy leśni (a obecnie wędkarze, myśliwi, kwatermajstry i łódkodawcy). To oni właśnie tworzą ludzki krwioobieg parków narodowych. Żadni tam ludzie z powołania, jakaś mało- i średniomiejska klasa średnia czy wyższa ludowa – tylko ludzie z przypadku, z przebranżowienia, z posttransformacji – nieprzygotowani mentalnie i częstokroć zbyt silnie tkwiący w sieci lokalnych powiązań, żeby w ogóle chcieć zrozumieć, co naprawdę oznacza słowo „ochrona przyrody”. I nawet ekokibelek przy zgrabnym parkingu, od którego wiedzie niezwykle urokliwa nadbrzeżna ścieżka do drewnianego, obrosłego porostem mostu, nie zmieni przykrego odczucia, że przyroda w tym kraju nie ma się wcale dobrze. Między innymi przez ludzi, którzy żyją w jej bezpośrednim otoczeniu (kolaborantów nowoczesności).
Z góry zbijam oskarżenia o klasistowski sadyzm (rolnicy zostali porzuceni w czasie transformacji, nic nie dano w zamian za PGR-y, itd.). Idzie tu tylko i wyłącznie o podejście do przyrody – o jej ściśle gospodarcze, leśno-rolno-produkcyjne uprzedmiotowienie. Jestem ciekaw, czy jakby zapytać wszystkich ludzi, we wszystkich gminach w i wokół parków narodowych – jakie jest ich zapatrywanie na ochronę: tzn. czy zaostrzać, egzekwować i dosypywać do jej uszczelnienia – czy może raczej luzować, przymykać oczka i defundować – to jaki byłby rzeczywisty wynik takiej sondy. Czy wg. lokalsów przyroda ma się świetnie – czy raczej trzeba by ją mocniej chronić (a lokalną społeczność przekonać i dofinansować)?
(Żadnych strażników, przez dwa dni pobytu na terenie parku nie spotkano. Spotkano natomiast więcej miejscowych, pod sklepem we wsi – naprzeciw dyrektoriatu parku – jak liczyli utarg i rozpoczynali łykend. ‘Rano tylko wyskoczyć z kajakami a potem odebrać turystów na końcu rzeki, kaszka z mleczkiem. A ja na ryby w tym czasie.’)
ZNÓW NA RZECE
Wędkarze to jest zwykle zupełnie odrębna kategoria. Nie można im odmówić wglądu w rzeczne sprawy. Jacy by nie byli – i jakich stylów nie prezentowali – są prawdziwymi wodnymi strażnikami. Gapią się w wodę godzinami, ślepią w nurt, wszystko słyszą, dużo widzą i sporo wiedzą. Pomimo tego, że pewnie też podchodzą do łowienia gospodarczo (użytkowo) – to widać, że im naprawdę zależy przynajmniej na tym, żeby woda w rzece była czysta. Uśmiechają się, gdy przepływam i pozdrawiają milkliwym kiwnięciem głowy (wędkarze to w przewadze mężczyźni). Rzeka, jezioro, staw czy inny akwen – to jest w dużej mierze ich życie, no jakby tego nie ujmować. Gdy płynę, zwykle staram się omijać szerokim łukiem ich zarzucone wędki – w końcu rzeka jest dla wszystkich: wędkarzy, kajakarzy, ptasiarzy, kapięlowców, plażowiczów. Dla ptaków, gadów, ryb i ssaków. Rzeka to przecież życie.
DUDEK W CZARNOLESIE
Kiedy już dobrnąłem do pola namiotowego (5 km w górę rzeki, nie pytajcie, jak to się stało – ale wtedy właśnie nazwano mnie rzecznym piratem), kiedy wysuszyłem i spakowałem sprzęt; wykąpałem się w rzece i zjadłem przydziałową puszkę fasoli; kiedy już przewaliły się stada pijanych ludzi z autobusów i reszta obozowiczów rozsiadła się przy nielicznych ogniskach – słowem, gdy polana znowu stała się polaną (zamiast placem boju) a las lasem (zamiast szczalnikiem i sralnikiem) – wtedy można było poczuć, że jest się znów nad rzeką. Chłód ciągnął od wody, gwiazdy migały na nieboskłonie i można było nareszcie mieć w nosie bunkry, junkry i inne osobliwości. Wróciła natura, przyroda, czy jak ją tam nazywać.
Noc jest czasem, gdy natura może mieć wreszcie coś do powiedzenia – żaby zaczęły rechotać, uruchomiły się cykady, przyleciały nietoperze (śmierć komarom!). Rzeczne ptactwo powyłaziło z szuwarów. Lisy strzelały ślepiami w gąszczu, zasadzając się zapewne na resztki z ludzkiej uczty. Pewnie nawet którąś ścieżką przemknął borsuk, pewnie jakaś kuna wykradła jaja z gniazda, na sto procent któraś wydra wyszła wreszcie pobuszować. Gdzieś bobry pogryzły brzózki czy inne drzewka. Zaszumiało, zaskrzeczało i zapiszczało nad rzeką Drawą. A rano – rano, na polu biwakowym w Czarnolesie, odwiedził nas Dudek. Skakał obok auta i nic sobie nie robił z naszego zaspania (ani z równie zaspanego psa). Pokręcił się chwilę, pozbierał jakieś ziarnka i odleciał w swoich sprawach. Bo rzeka Drawa – i życie wokół niej – płyną nawet (lub zwłaszcza) wtedy, kiedy śpimy. Niech sobie płynie i niech nam żyje!
Drawa - najpiękniejsza rzeka w Polsce. I choć z pewnością poszukam innych, żeby mieć porównanie – póki co, trudno jest mi się z tym nie zgodzić.
Przeczytałem dwa razy. Uwagę zwraca podejście do przyrody, czyste, żywe, ludzkie. Przyroda jest jak człowiek. Ekosystem nie różni się od budowy fizjologicznej człowieka. Skala jest inna oczywiście ale czy to coś zmienia? Każda komórka, najdrobniejszy element jest tak samo istotny i kluczowy jak najsilniejsze organy. Małe zaburzenie i na plan pierwszy wychodzą słabości, choroby, anomalie. Dajmy jej odetchnąć, tej naszej przyrodzie, dopóki ją mamy, a odpłaci nam największymi bogactwami. Nie poprawiajmy jej, nie uzdrawiajmy, nie ograniczajmy, nie wskazujmy jej miejsca w szeregu, nie uczmy życia wśród ludzi, nie cywilizujmy jej. Przyroda najlepiej radzi sobie bez nas, bez naszej wiedzy, mądrości i cholera wie czego jeszcze. Poszedłbym dalej w ocenie stosunku do przyrody. Dalej być może niż autor (choć wydaje mi się, że wyczytałem tę obserwacje między wierszami tekstu). Otóż zasady ochrony środowiska wpuszczają tylnymi drzwiami zasady jego niszczenia. Ochrona tego, co ze swej natury jej nie wymaga i nie potrzebuje, wynika z naruszenia tej natury. To dewastacja, nie troska rodzi potrzebę ochrony. Sprzeczność zasad ochrony przyrody wynika z jej immanentnej formuły. Myśl jest wyostrzona, abstrakcyjna, wiem. Oczywiście nie podważam sensu istnienia parków narodowych, rezerwatów, ludzkiej czułości wobec najdrobniejszych stworzeń w lesie. To są aksjomaty. Wskazuję jedynie na swoisty paradoks w myśleniu o przyrodzie. Życie nie polega na władaniu, ale na obecności.
OdpowiedzUsuńBardzo fajny reportaż, staranny, wnikliwy. Świetne kadry pomiędzy akapitami. Czarno biała odsłona podkreśla i potwierdza przemyślenia.
J.S.
OdpowiedzUsuńDziękuję za wyczerpującą wypowiedź. Ochrona środowiska dot. wyłącznie ochrony środowiska człowieka - ochrona przyrody natomiast przed człowiekiem, który udaje, że do natury już nie należy. Dualizm tego podejścia jest pochodną ułomnego dualizmu paradygmatu turbokapitalizmu, którego rodowód sięga chyba religii monoteistycznych (skonstruowanych na binarnych opozycjach). Oddzielenie od natury, jak udowodnił Buckminster Filler w koncepcji 'statku kosmicznego Ziemia' jest drogą donikąd gatunku ludzkiego (planeta sobie poradzi). Polecam "Manifest Planetarny" na tym blogu, tam znajdzie się to, co wyczytal Pan między wierszami. Pozdrawiam serdecznie