Prolog
Udaliśmy się na wakacje do kraju ludzi kulturalnych (szczerze polecam wszystkim zmęczonym krajową zgryźliwością i antypatycznością). Kierunek: południe; cel: kraina wina.
Południowe Morawy to trochę jak Toskania środkowej europy. Czesko-austriackie pogranicze zaopatrzone jest w jeden szczególnie interesujący rejon: Park Narodowy rzeki Dyji (Národní park Podyjí) – który jest parkiem transgranicznym, tzn. znajduje się w obu krajach. Akcja dziennika odbywa się więc w przeurokliwym kanionie rzeki Dyji (aust. Thayi), na obszarze rozpiętym pomiędzy urokliwymi miastami Znojmo i Bitov. Rzeka, skały, zamki, winnice, słońce i odpoczynek.
Nie jest to dziennik sensu stricte – raczej garść luźnych impresji i literackich szkiców-przemyśleń,
snutych gdzieś pomiędzy jednym a drugim deserem... ponieważ na wakacjach nie
powinno się pracować – taka forma pozwala mi wykonać skuteczny unik przed oskarżeniami
o pracoholizm.
Tryb wakacyjny
Życie jest dobre. Niestety coraz częściej myślę sobie,
że owszem – jest dobre – ale tylko na wakacjach (niechybna oznaka starzenia). Dobrze
się żyje na wakacjach – kiedy po pewnym czasie leniuszenia, całe skumulowane
napięcie opuszcza ciało i daje głowie nieco odetchnąć. Czyli życie jest dobre
tylko na wakacjach – i to tak, mniej więcej, do godziny 16-ej (bo potem już zaczyna
się schyłek, tj. ciało zaczyna doskwierać – znów potajemnie przejmując
kontrolę). Gdyby spróbować to odczucie jeszcze uściślić – to chyba życie jest najlepsze
zwykle między pierwszą a drugą kawą – czyli wtedy, kiedy jesteśmy wypoczęci i
mamy jeszcze pulę uwagi, której jeszcze nie roztrwoniliśmy (co wydarzy się już
zaraz i już za chwilę). To właśnie drugą kawą wchodzi w krew jak poezja (i
koniecznie ciastko do tego!). Wtedy życie smakuje jak amaretto: jest gęste i lepkie od słodyczy.
Marzenia wakacjusza
Chciałoby się siedzieć sobie, gdzieś w jakimś zapadłym południowym miasteczku na rynku. Niespiesznie siorbać kawę jak te dziadki, wygrzewając się w słońcu i obserwując lot pszczoły, która co rusz ląduje na mojej filiżance. Takie trochę Dolce Vita po kosztach – dopóki słońce jest za darmo, a kawa w cenie zaskakująco przystępnej. W takich chwilach myślę sobie buńczucznie, że zapewne jestem pisarzem: oto urodziłem się, żeby obserwować i komentować rzeczywistość, pamiętając przy tym o odrobinie humoru (czego ostatnimi czasy zdaje mi się, nieco mi brakuje). Nie jest to wcale zadanie łatwe – bo w kraju z którego pochodzę, poczucie humoru (i ogólnie dobre samopoczucie) jawi się jako występek (i niebawem zostanie zapewne stosownie skryminalizowane). Tak więc – w chwilach takich jak ta – nieodmiennie wydaje mi się, że całą duszą na pewno jestem południowcem: wielbię bowiem słońce i lenistwo (oczywiście nie zamierzam w tym miejscu oczerniać tych pracowitych przecież narodów – ja po prostu od razu przechodzę do zasłużonego odpoczynku, oni dopiero po ciężkiej pracy przy zbiorze winogron).
JESTEM NIEZALEŻNYM TWÓRCĄ, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Holki i kluki
Czeszki są ładne – bo są zaokrąglone i nienachalne, a przy tym nie pozbawione kobiecego wdzięku. Można wreszcie odpocząć od nadmuchanych części ciała, agresywnego makijażu, budzących trwogę kolorowych pazurów i wyzywającego przyodziewku (lub właściwie jego braku). Czeszki są schludne i kobiece, zwykle nieumalowane i bez fantazyjnych fryzur, do tego ubrane zwyczajnie (chyba też częściej się uśmiechają). Czesi natomiast, wydają się być krzepcy i rubaszni – jednak jest w tym pewnego rodzaju poza, takie jakby maskowanie – pod którą buzuje pierwotna, pogańska moc. Co ciekawe Czesi w ogólności wydają się być mniej zapatrzeni w smartfony – pewnie dlatego, że zwykle patrzą się na siebie wzajemnie, kiedy siedzą w gospodzie i naprawdę się słuchają. Prawie wszyscy Czesi i Czeszki, których spotkałem sprawiali, że czułem się niesamowicie bezpiecznie i komfortowo – było w nich jeśli nie wręcz coś ciepłego, to przynajmniej jakaś przychylna obojętność. Niepokojące jedynie były tylko stare cyganki – które pomimo pozornej ociężałości, bystro strzelały oczami spod krzaczastych brwi. Toczyły się lekko na boki w trakcie niespiesznego chodzenia – i wszystkie obowiązkowo zakładały ręce za plecami. Przywodziły mi na myśl wodzów jakiś pradawnych plemion, patrolujących wioskę w poczuciu słusznie pełnionego obowiązku. Teraz myślę, że zapewne uruchomiły we mnie niezwykle infantylną – bo właściwie dziecięcą obawę – przed porwaniem przez Indian, kiedy bawiłem się w małego kowboja (co jest o tyle irracjonalne, że to porwanie było przecież częścią traperskiej przygody).
Kultura, chłopcze
Czesi to jest kulturalny naród. Niezwykle, powiedziałbym kulturalny. Książki na wymianę na każdym niemal przystanku autobusowym? Bardzo proszę (nikt ich nie zwędzi, żeby spalić w piecu). Samoobsługowe bary w środku lasu? Zapraszamy, wrzuć korony do puszki i weź sobie piwo z potoku. Utrzymywanie stosownego dystansu, żeby nie wtargnąć w Twoją przestrzeń osobistą? Proszę bardzo (żadnego dyszenia w kark w kolejce, itd.). Profesjonalna obsługa i pomoc w wyborze, sprawiające wrażenie, że ktoś jeśli nawet nie lubi – to przynajmniej szanuje swoją pracę? Mówisz i masz (nikt nie sprawia wrażenia, że żyje tutaj za karę). Kultura wizualna na wysokim poziomie (począwszy od szyldów i reklam, skończywszy na książkach i gazetach) oraz wysoki wskaźnik czytelnictwa? Witaj w Czechach – kraju ludzi naprawdę kulturalnych. Myślę o tym na poczcie – wpatrując się z urzeczeniem w przepiękny znaczek pocztowy (któremu zresztą poświęcę tą pocztówkę). Dla porównania – w kraju na poczcie nie bywam zbyt często (nie lubię tortur), jednak ostatnio otrzymałem tą drogą dokumenty: na znaczkach foto przekopu Mierzei Wiślanej i drewniany uścisk dłoni w kolorze flag narodowych (polskiej i ukraińskiej).
Koncert na trąbkę
To był poniedziałek, końcówka sezonu urlopowego – w piątek (wrzesień) na kempingu zostaną już tylko nieliczni obcokrajowcy. Na razie jednak obiekt jest nabity wakacjuszami. Godzina 19-a, lekko już zmierzcha i zaczyna ciągnąć chłodem od rzeki (kemping jest w kotlinie kanionu). Nagle – z pobliskiej skały, na której jest punkt widokowy – gdzieś wysoko ponad naszymi głowami, rozlega się dźwięk trąbki. Gra melodię. Z początku jakby nieśmiało, po chwili jednak się rozkręca – i daje 20-minutowy koncert solo (z takimi szlagierami jak Imagine, Johna Lennona). Ludzie, zasłuchani w koncert, po każdym utworze biją brawo i wiwatują – choć trębacza z dołu przecież nawet nie widać (stoi widocznie kawałek od krawędzi). Czysty dźwięk hejnału niesie się pośród skalnych ścian wąwozu i dźwięcznie spływa na lustro rzeki (świetna akustyka). Kolejnego dnia wdrapujemy się tam i odnajdujemy tabliczkę informującą, że miejscowy trębacz, przez pół swego życia grał tutaj rzece swoje recitale – i tak ujęło to miejscowych, że postawili mu ławeczkę, oraz kontynuują tę małą, lokalną tradycję. Mam nadzieję, że Czesi nigdy nie przestaną mnie (pozytywnie) zaskakiwać!
Vivat kameny, lisejniky a mechorosty!
Komentarze
Prześlij komentarz