Fot. Olena Bohovyk / unsplash.com
Łono natury dawno zostało rozjebane.
Michał Książek
(…) puenta mocna jak uderzenie pięścią.
Julia Fiedorczuk
Solidaryzując się z parkami narodowymi których nie ma, poszedłem do lasu. Niezwykle dobrze jest móc pójść do lasu, w którym póki co jeszcze nikt nie umiera i którego z tej przyczyny nie zamieniono jeszcze w patostrefę. To nie lasy bowiem zabijają ludzi, tylko to ludzie zabijają ludzi (lub ludzka obojętność). Idąc przez las nie dało się nie myśleć o tym, że nawet mnie – zaprawionemu w trudach leśnemu wagabundzie – nielekko byłoby tu przetrwać zimną, jesienną noc (a co dopiero wiele takich nocy). Można oczywiście, w geście radykalnej empatii, próbować takich experymentów jak Julia Fiedorczuk w swojej książce „Dom Oriona” – jednak kto chociaż raz spał w lesie pod wojskową pałatką, na szlaku 1000 m n.p.m., oraz w temperaturze 4 stopni Celsjusza – ten wie, że kończy się to zwykle tym, że co najwyżej o szóstej rano trzeba biegiem szukać górskiego schroniska, żeby kubkiem gorącej kawy rozmrozić sobie mózg. Reasumując: jesień, las, noc, nieznany teren, głód, chłód, strach, łowcy głów – to są warunki nie do powtórzenia w żadnej symulacji (choć oczywiście próba przeżycia któregokolwiek z tych elementów poszerza wachlarz empatii).
Więc starałem się solidaryzować jednak z lasem jako takim. Najlepsze lasy są oczywiście w parkach narodowych (a przynajmniej być powinny). Mam nadzieję, że parki narodowe cieszą się wśród rodaków sporym poważaniem (o czym świadczy ilość osób je odwiedzających) – bo niestety wśród pozostających w tyle za społeczeństwem wodzami – powiedzieć że cieszą się zainteresowaniem raczej nieszczególnym, to nic nie powiedzieć. Od trzydziestu lat w tym kraju nie powstał przecież żaden – a te które istnieją, męczą się okrutnie z grabieżczą polityką ‘państwa w państwie’, czyli dziadowskich lasów państwowych (do których terytorialnych i finansowych zakusów dołączył niedawno katolicki episkopat, kolejne dziadersko drapieżne księstwo udzielne). W trakcie mojego 'wlaspójścia' marzyłem, że będzie mi dane dożyć nowych, wspaniałych parków narodowych na terenie moich rodzinnych Sudetów: tj. Parku Śnieżnickiego oraz Parku Sudetów Wałbrzyskich.
JESTEM NIEZALEŻNYM TWÓRCĄ, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Wielokrotnie wyobrażałem sobie, że mógłbym pracować w takiej jednostce i moje 15-letnie doświadczenie drzewoznawcy i inspektora ochrony przyrody, odnalazłoby w końcu stosowne miejsce. Oczyma wyobraźni widziałem te wszystkie wspaniałe tereny polsko-czeskiego pogranicza, które dumnie udostępniamy turystom i miłośnikom przyrody jako żywy pomnik własnej dojrzałości oraz słowiańskiego braterstwa (bo te parki byłyby przecież obustronne, tzn. i po naszej i po czeskiej stronie). Obliczałem zdobyte dla społeczeństwa hektary i rozpisywałem rankingi odwiedzających nas regionów (tzn. ich mieszkańców) – trąbiąc przy tym na lewo i prawo, kto, kiedy i ile wniósł do naszego przyrodniczego dziedzictwa. W tym śnie na jawie, otwierałem i zamykałem listy odwiedzających poszczególne rezerwaty szczęśliwców, którzy mogliby poczuć się bez mała jak podróżnicy w Bhutanie (bo listy te byłyby siłą rzeczy ograniczone). Mknąłem po otulinie parku na elektrycznym motocyklu, sprawdzając, czy mieszkańcom okolicznych wiosek żyje się na tyle dobrze, że nasza umowa, aby strzegli parku i wystrzegali się występków, jest wciąż aktualna. Oblatywałem niedostępne tereny dronem, żeby sprawdzić, czy aby żaden zabłąkany myśliwiec nie próbuje pomylić z dzikiem jakiegoś spacerowicza z psem – ani czy żaden perfidny motocrossowiec nie chce ich przypadkiem następnie rozjechać. Brałem udział w odprawach strażników, którzy wyrastali jak z pod ziemi w najbardziej tłoczne łykendy, pomagając naszym drogim gościom w ich najróżniejszych leśnych przygodach. Odpisywałem na maile naukowcom, którzy prowadzili w parku badania i monitoring, organizowali konferencje i sympozja, publikowali książki, filmy i co tam jeszcze w naszym parku odkryli. Obchodziłem trasy piesze i naprawiałem parkową infrastrukturę – te wszystkie drogowskazy, ławki, stoły, wiaty, tablice edukacyjne, stojaki rowerowe, schody i mostki. Liczyłem dziki, jelenie, sarny, borsuki, łasice, kuny, lisy i ptaki drapieżne – których zdjęcia skrupulatnie upychałem potem na mediach społecznościowych. Ślęczałem do późna nad mapami, żeby wyznaczać i klasyfikować tereny po których w danym sezonie można łazić, a które w tym akurat roku pozostaną zamknięte. Zastanawiałem się jakie szkolenie tym razem powinniśmy odbyć, żeby kadra parku była nie tylko dobrze opłacona i wyekwipowana – ale i odpowiednio zmotywowana i profesjonalna. Przez chwilę byłem tam naprawdę.
Z rozmarzenia wyrywało mnie co jakiś czas ‘dzień dobry’ spacerowiczów, którzy brali mnie chyba za jakiegoś leśnika – bo strój do lasu mam przypadkiem całkiem zielony (choć pozbawiony przecież emblematów, no i pies też nie wygląda na myśliwskiego). Mam nadzieję, że nie brali mnie jednak za strażnika granicy (do której jest zresztą dość daleko) – bo tego chyba ani ja, ani ktokolwiek miłujący las by obecnie nie chciał. Jeśli jest więc w Polsce jakaś zielona formacja, która zachowała resztki szacunku, to chyba wyłącznie straż parków narodowych (z tego co mi wiadomo, najmniej zresztą liczna). Zobaczymy, jak niebawem w tej kwestii zachowają się nasi wodzowie – bo choć co jakiś czas władza się zmienia, podejście do ochrony przyrody tkwi gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych (‘czasy się zmieniają, a pan ciągle w jakiejś komisji’). Dodam, że nie mam ani złudzeń, ani chyba już nawet oczekiwań – bo jedyne co się w zielonych terytoriach realnie zmienia, to chyba wyłącznie ich pogoda i mój wiek (pogoda akurat dopisała, wieku ciężko już nie zauważyć).
Las był wyjątkowo cichy (tylko jedna, zresztą nędzna piła) i wyjątkowo spokojny (dwa samochody pilarzy). Mokry, chłodny, bujny. Góra na którą właziłem – tak samo stroma, jak zwykle. Na jej szczycie wielgachny krzyż tkwił jak dotychczas (śmieci wokół wiaty było z kolei jakby mniej). Spotkałem kopytne (choć ich nie widziałem, bo skoczyły w młodnik) i ptasią migrację (wielkie stado kruków na polach pod górą) – nie spotkałem natomiast leśników i myśliwych. Z lokalnych informacji wynikało, że nikt w naszym lesie nie umarł i nie trzeba było szukać ciał (ludzie szukali tylko grzybów na jednej z leśnych polan). Nie wynikało natomiast, czy go niebawem nie wytną w pień i przerobią na sklejkę do Ikei – żadnych szczegółów o tym, czy lokalne nadleśnictwo nie grzeje już przypadkiem harwesterów i ciężarówek. Zero doniesień o tym, czy koledzy leśników nie będą po nocach strzelać do zwierzyny i zapraszać cudzoziemców na polowania dewizowe. Nie było żadnych informacji o kurii, która po zainstalowaniu w lesie drogi krzyżowej, nie szykuje być może do jakichś narodowowyzwoleńczych misteriów (w intencji wybitnych świętych czy innych wyklętych). Jednym słowem w lesie – tym rzeczywistym i tym medialnym – było dość spokojnie jak na ostatnie standardy. Jednak nie wiadomo, czy nie był to spokój przed jakąś (kolejną) burzą – więc ręka na pulsie, aparat w pogotowiu i łazimy. Do lasów ludzie, do lasów!
Uniwersalna myśl. Do podobnych wniosków można dojść obserwując w zasadzie wszystko wokół, nie tylko las. Motyw jest wszechobecny i obowiązuje wszędzie: w domach, w pracy, na poczcie, w przychodni, na targu, przystanku, w książkach, filmach, szkole, wszędzie. Wycinamy las, ale sadzimy potem tylko drzewa. Póki się da, póki jeszcze można, do lasów ludzie, do lasów!
OdpowiedzUsuńJ.S.
UsuńDziękuję za wypowiedź. Monokultura jest tak samo szkodliwa w lesie jak i w myśleniu, to fakt. Las to nie tylko drzewa, to mikrokosmos połączeń różnych organizmów, istny koktajl chemii i fizyki. Cieszę się, że los lasów istotny jest nie tylko dla mnie, ale również szanownych czytelnikom. Polecam cykl "Buszując po Polsce" - w całości poświęcony ochronie przyrody w kraju. Pozdrawiam serdecznie