Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu,
po złote runo nicości swoją ostatnią nagrodę (…)
Powtarzaj wielkie słowa, powtarzaj je z uporem,
jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku (…)
Bądź wierny Idź.
Zbigniew Herbert
Solidaryzując się z polskimi wyborcami, przez cały tydzień urządziłem na włościach festiwal sprzątania. W poniedziałek rano obudziłem się bardziej rześki i zmobilizowany niż przez ostatnie trzy lata. Porwałem za odkurzacz i jak tornado przeszedłem przez mieszkanie. W przerwie na wideokonfę (nie można wtedy hałasować) wypucowałem stanowisko pracy (biurko) oraz dział gastronomiczny (kuchenkę). Proces sprzątania różnych kątów - rozpoczynany namiętnym niemal odkurzaniem – powtarzałem codziennie.
Następnie ruszyłem na działkę i niczym ponury żniwiarz, specjalnie zakupioną w tym celu ręczną kosą, rozprawiałem się z trawą wysoką po pas. Chaszcze były tam tak dobrze umocowane, że od kolan w dół trzeba było poprawiać sierpem (czyli na kolanach) – a od kostek do ziemi, pozostałości zarośli trzeba jeszcze dojeżdżać kosiarką (ręczną). Potem grabienie i formowanie klasycznego w formie stogu oraz wyrównywanie działki szpadlem i grabiami. Proces ten staraliśmy się powtarzać każdego dnia, ciesząc się pogodą (lub przeczekując deszcz) i penetrując nowy teren.
Jeszcze w poniedziałek wracając do mieszkania słyszałem, jak działkowe dziadki martwiły się, że władzy nie uda się utrzymać ich pupilom, którzy w niedzielę ponieśli ‘spektakularne zwycięstwo’(wg. J. Majmurka). Ogólnie, to już od samego rana – w drodze do piekarni – uważnie patrzyłem po ludziach i zaobserwowałem, jak bardzo w gruncie rzeczy są wycieńczeni. Krajobraz po tej bitwie był zaiste straszny. Nikt nie świętował, nikt się nie cieszył – tzn. żadna ze stron nieustającej wojny okopowej lechickich plemion. Wszędzie widziałem albo szok i niedowierzanie, albo zmęczenie i obawę (czy wyniki wyborów nie fikną przypadkiem kozła w nocy). Zresztą powodów do radości nie było wiele – na wojnie nie ma zwycięzców, są tylko ofiary, pozostaje w dodatku pytanie o skalę powstałych zniszczeń.
Przez kolejne dni patrzyłem, jak z wolna krajanie budzą się z najdłuższego seansu zbiorowej nienawiści, jaki dane mi był oglądać w ciągu ostatnich 30 lat. Jak bardzo wyniszczający był to dla nas proces - uświadomiłem sobie, gdy zadzwoniła teściowa (twardy elektorat) z zaproszeniem na obiad. Pierwsza, ‘mongolska myśl’ była taka, czy aby przypadkiem nie zechce nas otruć (co za absurd, bo to przecież rodzina – a poza tym teściowa umie zrobić świetne leczo). Więc jak dotąd, myślałem że mnie to nie dotknęło – jednak im dalej w tydzień, tym większe odnosiłem wrażenie, że nikt nie wyszedł z tego bombardowania bez obrażeń. Cały tydzień więc zasypiałem, szukając w zaistniałej sytuacji analogii do tego, z czym osobiście przyszło mi się mierzyć na nabytej niedawno działce (działce dodajmy z odzysku). Myślałem sobie, co jeszcze znajdę w wysokiej trawie po moich poprzednikach (puszki, butelki, kamienie, miny przeciwpiechotne?) oraz na jakie zardzewiałe żelastwo napotkam we własnym, jak widać też nieco pokiereszowanym, wnętrzu (lęk i niechęć do ludzi popierających autokarów? Żądze zemsty i chęć ich unicestwienia?).
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Działkę wynajęliśmy bowiem nie wiedząc, czy w ogóle będzie można zacząć ją urządzać (czy raczej czeka nas emigracja). Dlatego długo przygotowywaliśmy się – i zwlekaliśmy – żeby ją urządzić. Leży na stoku powyżej miasteczka i jest stamtąd zacny widok na nasze górzyste okolice. Sąsiad z parceli naprzeciw to sympatyczny i uczynny człowiek (czego nie można, póki co, powiedzieć o innych 'związkowcach' – którzy wpierw zwodzili nas obietnicą pomocy, po czym wystrychnęli na dudka). Działka, którą przejęliśmy, stała opuszczona przez lat co najmniej 20 – i stanowi dość zdziczałą oraz całkiem już zarośniętą powierzchnię, po której głównie grasują dziki (locha z młodymi wystraszyła partnerkę i psa, gdy zapuściły się pod jabłonkę nazrywać owoców). Jest tam więc naprawdę sporo roboty i to w pierwszej kolejności takiej typu sprzątanie (zrównać do gołej ziemi). Całkiem jak w naszym kraju – wpierw trzeba to stanowczo, choć ostrożnie odgruzować – licząc przy tym tylko na własne siły, konsekwencję i jeszcze ignorując nieprzyjazne otoczenie (ze swoimi trzymając się blisko).
Sprzątanie to jednak czynność, która ma spory medytacyjny potencjał. Pozwala nie tylko się wyciszyć i docenić dobrobyt, który nas bezpośrednio otacza, ale również poczuć sprawczość i radość z dobrze wykonanego zadania. Można przy tym stale pilnować pewnego rodzaju powściągliwości w przeżywaniu owego szczęścia – tak, aby nie trwonić nadmiernie cennej energii (jako że porządków jest zwykle więcej niż sił do ich dokonania). Tak więc spokojnie, równiutko i do przodu – podzieli się tą operację na zgrabne odcinki i dzień po dniu, rozprawi z całym tym bałaganem (docierając w każdy zakamarek).
Kluczem do spokoju okazało się ogłoszenie prywatnego festiwalu – bo
przecież każdy festiwal wieńczy radosna fiesta. Już zatem pierwszego dnia
zaplanowaliśmy, że na koniec tygodnia – jeszcze przed pierwszym zapowiadanym
śniegiem – puścimy z dymem wielki stóg naciętego siana i upieczemy w nim
jesienne ziemniaki (a popioły rozrzucimy, by nawiozły glebę na wiosenne
wysiewy). A wraz z tym ogniem niech w niebo ulecą wszystkie troski, smutki i
przykre wspomnienia koszmarnej, ośmioletniej stypy – na której nienawiść była
daniem głównym a pogarda – deserem. Oby to była dla nas wszystkich nauczka,
że chora skłonność jednego malutkiego i oszalałego z cierpienia człowieczka,
nie może nam wszystkim przesłaniać horyzontu. Horyzontu, na którym stoi piękna,
stara jabłonka a na niej wiszą najsłodsze jabłka naszej krainy - których starczy
przecież dla każdego, więc po co się tak szarpać (jak by komuś zabrakło - dajcie znak, coś się
zorganizuje).
PS. Jak jednak fikną kozła w nocy – to kosy na sztorc, na głowę kaptury i w Ujazdowskie.
Komentarze
Prześlij komentarz