Róże Orwella / Rebecca Solnit
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2023 / fot. materiały dystrybutora
Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu chciałbym zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
Dar, Czesław Miłosz (z tomiku „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada”, 1974)
Co może uprawiać (i w zasadzie uprawia) każdy człowiek – na każdym etapie swojego rozwoju? Może uprawiać myślenie. Nie idzie tu o zwykłe funkcjonowanie (gdzie pójść, co zjeść, co zrobić, itd.) – tj. obsługę systemu podtrzymującego życie (organizmu) – bo to dzieje się niejako automatycznie. Idzie o uprawianie myślenia bardziej złożonego (które zawiera się w słynnym na pozór komunale: kim jestem, skąd przychodzę, dokąd zmierzam?). Chyba każdy, prędzej niż później, dociera do podobnych rozważań – czyli właśnie do myślenia.
Owocem pięknych myśli stają się zwykle sztuki piękne (owoce myśli przeciętnych stać przeważnie tylko na rzemiosło lub publicystykę). Sztuka wydaje się właściwie niczym innym, jak właśnie intensywnym i twórczym myśleniem – bez względu na to, czy jego bezpośrednim analitycznym narzędziem jest wzrok (malarstwo), słuch (muzyka), dotyk (taniec), węch (komponowanie zapachów), smak (kulinaria), czy inne sfery zmysłowo-wyobrażeniowe. Sztuki piękne jawią się w tym kontekście jako pogoń za ‘wielkim pięknem wszechświata’ (jeśli coś takiego w ogóle istnieje). Literatura i poezja to więc także uprawianie ogrodu myśli i próba pielęgnacji jakiegoś piękna (jakby go sobie nie zdefiniować).
Udowadnia to Rebecca Solnit w swojej książce pt. „Róże Orwella” (wydawnictwo Karakter, Kraków 2023) – czyniąc to w przesiąkniętym akademicką rzetelnością stylu, sprawnie uzupełnionym o reporterskie rzemiosło. Udowodnił to także wcześniej George Orwell (wł. Eric A. Blair), równie starannie i skrupulatnie tropiąc oraz napiętnowując ‘myśli brudne i obłudne’ – czemu, misyjnie wręcz, oddawał się w swojej publicystyce oraz książkach (które stają się obecnie, znowu niepokojąco aktualne). Orwell już na wstępie swej pisarskiej drogi (trudno nazwać to karierą, skoro za życia nie zdobył nagród i majątku), określił siebie jako ‘pisarza politycznego’ – zdaje się, że Solnit równie wcześnie poszła w jego ślady. Takie pisarstwo to szczególnie trudna grządka – grunt bardzo grząski i w zasadzie dla osoby piszącej średnio bezpieczny. Na myśl przychodzi od razu inny (choć akurat XIX-wieczny), pisarz polityczny – Victor Hugo – któremu bodaj połowę życia przyszło spędzić na wygnaniu z Francji (nota bene dobrowolnym). Decydując się na taki fragment literackiego ogródka, trzeba być w szczególnej dyspozycji umysłowej i emocjonalnej – aby przypadkiem nie ugrzęznąć w niższych lotów moralizatorstwie, jak również nie osunąć się za tę krawędź języka, której brakuje stylistycznego powabu i uroku niezbędnego do oczarowania ‘czytelniczej pszczoły’. Jednym słowem, pisarstwo polityczne (a które nim nie jest?) to chyba jest grządka z dyniami – dość długo trzeba czekać na te dorodne owoce (więc rzadziej się tam być może zagląda). Jednak jak już takie poletko obrodzi – to bardzo ciężko tej strefy w ogrodzie nie zauważyć (a same dynie są wyjątkowo obfite i pożywne). Okazuje się jednak – oddając to R. Solnit, G. Orwellowi oraz D. Czechowi (który tę książkę przełożył) – że pisarstwo politycznie zaangażowane, może być równie dobrze, grzędą różanych krzewów – czyli myśli pięknych i kolczastych zarazem (D. Czech doskonale rozprawił się w posłowiu z innym tłumaczem).
Politycy to ludzie, którzy toczą swoje wojny z użyciem innych ludzi (lub raczej całych organów administracji publicznej). To politycy doprowadzają planetę do ruiny ekologicznej, do monstrualnych nierówności ekonomicznych, do moralnego i etycznego bankructwa, do zapaści społeczeństwa obywatelskiego – słowem: do prozaicznego i bezwzględnego wyzysku planety przez człowieka oraz samego człowieka przez innego człowieka. Owszem, niekiedy zajmują się podatkami i śmieciami (tym, do czego zostali powołani) – jednak w przewadze zazwyczaj dość prędko ‘odklejają się od ramy’ i ‘puszczają wodze (często chorych) fantazji’. To politycy koszarują umysły swoich wyznawców czy popleczników i sterują nimi, jak zabawkami z plasteliny – siejąc przy tym dogłębne spustoszenie w samym rdzeniu człowieczeństwa oraz dość skutecznie blokując postęp na drodze rozwoju ewolucji gatunku ludzkiego (czyli drogi do jakichś istot wyższych i subtelniej złożonych, jeśli ufać w tym zakresie badaniom ewolucjonistów). Oczywiście, każdy z nas – ludzi z dolnych pokładów – ma w tym dramacie swoją rolę do odegrania (zwykle statysty), jednak to i tak od kapitana okrętu zależy dokąd pożeglujemy (tam, gdzie zechce). Można do woli spierać się na ile my, zwykli ludzie, jesteśmy władni i zdolni do przestawienia steru w kursie kolizyjnym na górę lodową – pod warunkiem oczywiście, że ktokolwiek z nas, kiedykolwiek w ogóle ten ster oglądał (nie wspominając już o możliwości jego użycia).
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Orwell na własnej skórze odczuł obłudę polityki, Solnit zresztą podobnie (on w hiszpańskiej wojnie domowej, ona w domowej wojnie klimatycznej). Jakiś zbłąkany pocisk czy uderzenie pałką centymetry obok – i nie byłoby nam dane czytać tego, co Ci konkretnie pisarze polityczni mają nam do przekazania (i czego doświadczyli). Kto przeczytał "W hołdzie Katalonii", ten wie, że George do końca swego dość niedługiego życia, nie odstąpił już od zaciekłego tępienia tego, co zobaczył na własne oczy – czyli totalitaryzmu. Był jednym z tych nielicznych, którzy nie złożyli pióra (broni) po roku 1945 – wiedząc, że ten potężniejszy totalitaryzm kwitnie i zatruwa serca oraz umysły kolejnych pokoleń (nie wspominając o fizycznym miażdżeniu całych generacji swych poddanych). Jako żołnierz-reporter widział wpierw czarny terror (frankistów), potem czerwony terror (kominternowców), oraz niestety obojętność i kunktatorstwo własnych ziomków (oraz reszty europejskich postronnych). Kto przeczytał "Opowieści wędrowne", ten dowiedział się, że Rebecca trafnie namierzyła równie wielkiego i potężnego molocha – totalitaryzm kapitałocenu. Jest jedną z niewielu, która uparcie demaskuje mechanizmy wyzysku, kontroli i zacierania śladów – umysłowe machiny do sterowania zbiorową wyobraźnią oraz masową wrażliwością (stosowane przez wszystkie organizmy państwowe, w tym przypadku te z ‘demokratycznej’ strony). Jako aktywistka-reportażystka naoglądała się niszczenia środowiska naturalnego, pustoszenia środowiska intelektualnego oraz lekceważenia i znieczulicy własnych pobratymców (i całej reszty). Jest zdumiewające podobieństwo w życiowej i pisarskiej drodze tych dwojga.
Victor Hugo i Czesław Miłosz też nie mieli lekkiego życia (ani pióra). Jeśli politycy kogoś się w ogóle boją, to chyba tylko osób piszących (zwłaszcza jeśli łączą one funkcje dyplomaty i pisarza, jak na pewnym etapie Hugo i Miłosza). Zwycięstwem poetów jest to, że ich się czyta – polityków zwykle nie (no, może czasem Havla). Zwycięstwa polityków nad poetami ograniczają się przeciętnie, do wypędzenia niechcianego twórcy z bałaganu w którym takie miernoty urzędują – co samo w sobie jest oznaką porażki. Gdzie są bowiem dzisiaj Napoleon III oraz Jerzy Putrament (adwersarze Hugo i Miłosza)? Ten drugi, owszem może i coś napisał, ale to nie jego słowa przytaczam we wstępie. To nie on otrzymał Nagrodę Nobla (oraz ma w Krakowie festiwal swojego imienia). Ten pierwszy z kolei jest czasem pokazywany we Francji jako karykaturalna figura ‘tak nie rządzimy’. Polityk w starciu z poetą może wiele – ale jedynie za swojego miałkiego życia; poeta (czy pisarz) natomiast w tej batalii wznosi pomnik zwycięstwa ‘od spiżu trwalszy’. Politycy znikają, twórcy się ostają (lub też nie).
George Orwell uchronił się przed infamią precyzją swojego języka. Jego relacje są ścisłe, pełne oznaczeń o niedostatku własnej wiedzy, przepojone szacunkiem dla czytelnika. Rebecca Solnit odzyskuje język, tj. jego prawdziwe znaczenie. Jej staranne analizy słów, określeń i zdań świadczą o intensywnym ‘odkłamywaniu’ filtrów, które nakłada na nie (i na nas samych) rzeczywistość totalnej sprzedaży (i totalnie uskutecznianej przy tym ściemy). Victor Hugo ocalił rustykalne piękno ‘francuskości’ barwnością swych brawurowych opisów. Czesław Miłosz pielęgnował pewien przedwojenny etos moralny wielką wrażliwością na język i jego brzmienie. Każde z nich siedziało w ogrodzie i stamtąd wyprowadzało skuteczne kontrataki w miękkie podbrzusze systemów polityczno-społeczno-gospodarczych. Tą miękkością jest właśnie samodzielne myślenie – a właściwie jego brak, który z takim strachem starają się maskować politycy i wykonawcy ich poruczeń. Ich myśleniu bardzo często brakuje bowiem pierwiastka piękna, tego źródła spokoju i radości. Ten pierwiastek jest prawdopodobnie najcenniejszym i najtrudniej ‘wydobywalnym’ z pierwiastków – wymaga bowiem samopoświęcenia, krytycyzmu, namysłu, woli, może nawet jakiejś dziecięcej naiwności (które chyba nazbyt ciężko przychodzą ludziom ‘dorosłym’).
Niepostrzeżenie margines mi się rozrasta – od Solnit i Orwella, po Hugo i Miłosza. Nie sposób jednak jest się oprzeć pewnej wspólnej, ogrodniczej nici, łączącej tych osobników piszących politycznie. Być może jest to ich kolejne zwycięstwo – a być może tylko przejaw tego, że myślenie (i pisanie) organicznie wprost wyrasta z kultywacji ziemi, gleby i ogrodu. Marginesy mają to do siebie, że przecież żyją trochę własnym życiem, zupełnie jak ogród, i całkiem jak myślenie. Ziarna myśli, nawet bardzo odległej, zasiane w naszych mózgach kiełkują i wschodzą w sobie jedynie znanym momencie – wydając owoce, które nie nam przyjdzie chyba zbierać oraz szczegółowo klasyfikować.
Sztuki piękne mają nas poruszać, dotykać do głębi. Muszą posiadać siłę przyciągania niczym różane kwiaty, by następnie oblepiać przyciąganych nektarem i rozsiewać piękno z ich pomocą. Jeśli nie będzie na świecie ludzi wrażliwych, tj. świadomych odbiorców sztuk wszelakich – to będzie chyba kres człowieka jako gatunku. ‘Chleba i róż’ – oto przesłanie, które Rebecca Solnit przynosi czytelnikowi w darze – w sposób wcale nie pozbawiony gracji i polotu (w które to hasło udatnie potrafi wpleść postać i twórczość Georga Orwella, który to osobnik jest jej prywatnym czynnikiem formacyjnym). Do takiego menu wypada dodać coś ‘od siebie’ (zarazem ujawniając własne czytelnicze preferencje, albo i nawet wrzucając kamyczek do czyjegoś ogródka). Zatem owszem: chleba i róż (Orwell i Solnit) – a także wina i poezji (Hugo i Miłosz). Wszystko to polecam – w pakiecie z widokiem na wspaniały, zdrowy i kwitnący ogród – także ten w wyobraźni (może być nawet z dyniami).
Komentarze
Prześlij komentarz