Kierunek zwiedzania / Marcin Wicha
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2021 / fot. materiały dystrybutora
Stoimy przed
sobą, Ty marszczysz czoło, nie wiesz, kto na kogo patrzy,
Twoje spojrzenie nie mogąc wydobyć się ze mnie, tonie w abstrakcji,
Nie wiesz, co się za mną kryje, ale intuicja rusza jak sejsmograf
- gdy zrywam milczenie jak czarną zasłonę, a Ty zaglądasz do środka (…)
Wielu tu
nawet osiągnęło szczyt - i na tym stanęło,
A Ty, jak to nie czekałeś na mnie? Mówiłeś, że czekasz na przełom! (…)
Się ustawiam
przed Wami jak czarne lustro,
Nie możesz mnie przejrzeć, możesz się przejrzeć we mnie – i słusznie się
wahasz,
Bo to nie królicza nora - to jest czarna dziura, z której już nie wracasz (…)
Suprematyzm, Bisz x KOSA (z albumu Ulisses, 2023 r.)
Supremator
Zdarzają się niekiedy tacy twórcy – pisarki, pisarze i osoby piszące – którzy już od debiutu sprawiają na czytelniku (i towarzystwu po piórze) nieodparte wrażenie, iż w polu literackim znajdują się właściwie od zawsze. Ich walor pisarski często już od samej okładki (tj. tytułu) oraz pierwszych akapitów, wyróżnia ich w piśmienniczym tłumie. Efektem ich pracy jest zwykle książka, która wyraźnie przebija się przez biały szum otoczenia. Natomiast w miarę czytania ich prozy, coraz głębiej ryją się w umyśle czytelnika bruzdy pełne i głębokie. Jest to literatura, która po prostu zapada w pamięć – którą można w sobie nosić długo i obracać – zupełnie jak dobry wiersz. Józio Czapski określał taką twórczość zgrabnymi wyrażeniami: complexité i qualité – a ze swojej strony dodałbym jeszcze: transparance.
Marcin Wicha jest dla mnie osobiście takim właśnie autorem. Jego książki – choć stosunkowo nieliczne – od samego początku jego aktywności literackiej zasiały ziarna w bruzdach mojej pamięci (pierwsza z nich właściwie zmieniła moje życie – i też przestałem kochać dizajn). Z niecierpliwością zatem oczekuję każdej jego nowej produkcji oraz pilnie śledzę bieżącą działalność publicystyczną („Pismo magazyn opinii” i „Autoportret”; a także twórczość Marcina na polu graficznym). Przyznam więc szczerze, że początkowo z delikatnym zaskoczeniem przyjąłem jego niedawną pozycję „Kierunek zwiedzania” (rok wydania 2021) – jako że dotąd pisarz ten, nie zwracał się raczej w kierunku biografii.
Co jest oczywiście tylko pozorne – przecież zarówno w pierwszej, jak i drugiej książce prezentuje właściwie dość wnikliwą biografię swych rodziców (oraz w dużej części także swoją) – które stają się pretekstem, lub może raczej kontekstem, do szeregu reflexji i przemyśleń. Oraz dość szczególnego (bo osobistego) spojrzenia na modernizm. Marcin Wicha jest bowiem modernistą (lub tak mi się przynajmniej wydaje) – w tym klasycznym rozumieniu tego niezwykle witalnego i ożywczego prądu; będącego zresztą chyba ostatnim akordem długiego libretto myśli europejskiej. Podam może szybki przykład, podpierający moją ryzykowną tezę Wicha-modernista: kilka lat temu wpadła w moje ręce książka, która oprócz tego, że była cenowo przystępna i porywająco napisana, jest najpiękniej i najczyściej złożoną książką, jaką bodaj w ręku trzymałem („Pilchu”, zbiór felietonów z Polityki, 2021 rok, wyd. Polityka). W książce tej nie ma nic, absolutnie NIC zbędnego – zero ozdobników, ornamentów czy innych arabesków – wyłącznie czysta forma layoutu i surowa typografia – jednym słowem: wyłącznie nieskalane piękno druku. Sprawdzam stopkę i oczywiście stoi tam Marcin Wicha. Forma podąża za funkcją.
Są również tacy pisarze (pisarki, etc.) którzy
niestrudzenie drążą pewne tematy i którzy w każdej kolejnej książce
przedstawiają nam efekty swoich poszukiwań (np. Stasiuk na okrągło piszący o
Bugu). „Kierunek zwiedzania” – czyli pseudobiografia Kazimierza Malewicza,
ułożona jako spacer po nieistniejącej wystawie o malarzu – znów opowie nam coś
o modernizmie. Opowieść skonstruowana jest jak zwiedzanie galerii – czyli
przejście po typowym „białym kubiku” – przemieszczanie się od jednej sterylnej
sali z exponatami, do kolejnej. Lecz ta galeria jest jakaś dziwna – a opowieść
wcale nielinearna, rozwidla się i plącze – ponadto wystawa miesza się z
wglądami w zaplecze galerii (np. ekipa pucująca podłogi, tzw. froterzy – którzy
okazują się jednym z obrazów, czy rysunków Malewicza).
Biorąc na warsztat twórcę suprematyzmu, Wicha zdaje się trafnie identyfikować jednego z praojców modernizmu – który to prąd, choć dziś jednoznacznie kojarzony z Zachodem (i świętą triadą: król, papież, cesarz, tj. Wright, Corbusier, Van der Rohe) – okazuje się mieć swe korzenie na wschodzie; w carskiej (jeszcze) Rosji, przełomu wieków XIX-go i XX-go. Czyżby więc modernizm rzeczywiście przychodził ze wschodu – odsyłając następnie swych protoplastów w zapomnienie i odcinając się od swojej peryferyjnej proweniencji?
Podglebie
Obraz tego przedrewolucyjnego wschodniego garnka jest jednak dość dyskretny. Ukazany jest przez autora głównie na polu graficznym: oto druki ulotek, plakatów, odezw, periodyków i manifestów – niesłychanie wszędobylskie w kolportażu oraz zupełnie nieokrzesane w estetyce – stają w jawnej kontrze i bolesnej opozycji do układnego i ułożonego świata schludnych gazetowych szpalt, drobnomieszczańskich szyldów i ozdobnych pudełek na cygara. Wkraczają, wraz z buńczucznymi pionierami nowej sztuki, do burżuazyjnych salonów – opromienione chwałą „bojowców” w dziurawych butach. To bowiem tam, w nienajczystszych zaułkach Moskwy i portowych zakamarków Petersburga – w pokątnych piwnicznych drukarniach, w zatłoczonych oficynach zecerni – zrodzi się coś, co następnie zostanie wydobyte na światło dzienne, oczyszczone, wyszlifowane i wypolerowane; oraz za pośrednictwem płócien i druku trafi na europejskie salony już jako kryształ moderny. Żeby jednak powstał krystaliczny diament, wpierw powstać musi czarny kwadrat – który ten diament urodzi (potem jeszcze kwadraty kolorowe – u Mondriana i De Stijl).
Czarny kwadrat już w głowie Malewicza staje się ikoną – i tak zostaje zresztą po raz pierwszy zaprezentowany (powieszony w podsufitowym narożniku sali wystawienniczej). Nieodmiennie wieszczy koniec pewnej epoki – jeszcze zanim ta epoka się faktycznie zakończyła i zanim ktokolwiek się w tym połapał. Czary kwadrat – trochę jako bezlitosne podsumowanie a zarazem niemal prorocza przepowiednia. Jednak czy rzeczywiście jest to profetyczna wizja – czy tylko zręczny trick i posunięta do granic absurdu redukcja? Czy to pierwszy w historii hipertext i suma wszystkich druków świata – czy tylko czarna dziura wypalonych kanonów? Czarne lustro i zapowiedź nie tylko największej cywilizacyjnej rzezi ale i naszych własnych, tj. przenośnych kaganków ciemnoty (smartfon) – czy tylko czarny wór na śmieci, w który można wrzucić wszystko (i wszystko będzie spekulacyjnie pasować)? Czy czarny kwadrat to wysublimowany minimalistycznie manifest nowej sztuki – czy tylko profanacja białego wnętrza galerii? Słowem: wielkie dzieło – czy wielkie oszustwo?
Marcin zdaje się znalazł swój korzeń mandragory – własny prakorzeń moderny – jednak jak na sceptycznego badacza przystało, ostrożnie podchodzi do jednoznacznego formułowania wniosków. Przygląda się z uwagą życiu i sylwetce malarza – sonduje kim właściwie był, co właściwie osiągnął, czy właściwie wiedział co stworzył? Bada z czułością i bez przesadnego oceniania tej skądinąd kontrowersyjnej postaci. Docieka ze zrozumieniem twórcy.
JESTEM NIEZALEŻNYM TWÓRCĄ, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Kazimierz
Suprematyzm – słowo które wybrał Malewicz na opisanie swej twórczości – sugeruje że chyba był on świadomy i że pojął istotę tego, co artystycznie uczynił. Być może również potwierdza to jego defensywa w dalszej twórczości – cóż można bowiem dodać, jeśli ostatnie słowo zostało już wypowiedziane? Co rzec – kiedy jednym malarskim gestem zmiata się całym poprzedni wiek – tak szczelnie zapętlony w pustym akademizmie, że nawet żywiołowy impresjonizm nie zdołał go powalić (torując jednak drogę ku abstrakcji)?
Straszne to brzemię – stworzyć dzieło doskonałe – i zdać sobie z niego sprawę, pojąć je w mgnieniu oka (bo tyle wystarczy, by przeczytać ten obraz – napisany niczym bizantyjska ikona). Przecież to znaczy tylko tyle, co zostać przez własne dzieło właściwie pożartym. Stworzyć dzieło życia w połowie życia? Nawet tacy tytani sztuki, jak Michelangelo Buonarroti czy Paul Gaugin nie przyjmowali do wiadomości końca swych poszukiwań – jak gdyby a priori odrzucając możliwości uzyskania odpowiedzi na własne poszukiwania. Tworzyli zachwycające dzieła, tylko po to, by móc tworzyć dzieła kolejne. Toczyli straceńczy bój ze sztuką – tj. z czasem, przestrzenią i losem – do przysłownego spągu i do samego końca (czy to leżąc na noszach na placu budowy katedry, czy też będąc trawionym malaryczną gorączką na sienniku z palmowych liści). A Malewicz? Suprematyzm to już nawet nie jest hegemonia. To koniec.
Warsztat
Proza Wichy jest szkatułkowa i jednocześnie wynikowa. Nie musimy otwierać żadnego pudełka, żeby dobrać się do jakiegoś mikroeseju, czy minitraktatu. Jest ona bowiem skonstruowana na wskroś modernistycznie – tzn. na wolnym planie – trafimy więc na te perełki niejako bezwiednie. Niczym w słynnym pawilonie barcelońskim (Mies van der Rohe, 1929 r.) można zatem właściwie od razu ogarnąć kształt bryły – a następnie dać się zaskoczyć rozkładowi przestrzeni wewnątrz (oddając się radosnej kontemplacji różnych jej ujęć i widoków oraz podziwianiu starannie wyeksponowanych dzieł sztuki). Bajka o carycy-diablicy, „Regulamin drzeworytu” czy dialog o podchodach konkurencyjnego malarza Puniego – to są przecież prozy w prozie. Zachwycające są te miniatury, będące z wirtuozerią wypracowanym detalem architektonicznym. Są trochę jak lśniące filary pawilonu – z wdziękiem a zarazem lekkością – podtrzymujące surową płytę sklepienia i organizując wnętrze tej książki. Rozbierając dalej tę konstrukcję, odkrywa się niezwykle precyzyjnie przycięte zdania, poetycko ułożone sformułowania, w porę postawione kropki. To lśniący marmur okładzin na solidnej, żelbetowej konstrukcji. Kierunek zwiedzania wiedzie bowiem przez witruwiańską triadę: solidność, trwałość i piękno. A literacko: zwięzłość, barwność i syntezę.
Wicha pisze w przewadze krótkimi zdaniami, trochę jakby formułował telegraf. Jest jednak tego świadom – przełamując to stosownie zdaniami, które rozpierać się potrafią przez cały akapit. Przy tym cała treść wręcz kipi od lekko ironicznego humoru – Marcin, jako kustosz nieistniejącej wystawy po której nas oprowadza, z gracją przeciska między wierszami porozumiewawcze mrugnięcia okiem do czytelnika (zwłaszcza w miejscach stricte biograficznych, które z oczywistych względów nie sprzyjały kwerendzie historycznej). Ze znaków zapytania potrafi wyczarować zgrabną anegdotę, z niejasności – żartobliwy monolog wewnętrzny. Praca na materiale źródłowym jest jednak przede wszystkim pracą na polu języka – i to tu właśnie autor osiąga prawdziwą supremację. Choć opowiadana historia wierzga i próbuje rozłazić się na boki, meandrować w liczne odnogi i ślepe często zaułki – język jest tym, co spaja i niezwykle pewnie kontroluje tę narrację. Bez względu więc na to, czy Wicha pisze bajkę, regulamin czy dialog – są one spójne i zwarte z korpusem, immanentnie go konstruujące. Pisze o awangardzie i futuryzmie w sposób awangardowy i futurystyczny. Jest to zatem suprematyzm języka.
Jednak suprematyzm, jako prąd przecież nieujarzmiony, nie oddaje pola do reszty – nawet najśmielszym i najbardziej brawurowym interpretacjom (i najtęższym badaczom). Białe tło i czarny prostopadłościan ma przecież moc iście niszczycielską – jest burzycielem światów i jest w tym doprawdy nieposkromiony. Czarny kwadrat niesie w sobie zalążek (samo)zniszczenia: krzywi się, pęka i załamuje pod własnym ciężarem – co autor wyraźnie dostrzega, stając w jego obliczu (choć oczywiście w Ermitażu nie wywieszono go tak, jak w oryginale – tj. obrazoburczo). Czarna lawa nieuchronnie zastyga. Nie można się już w nim przejrzeć, stracił połysk i zmatowiał. Biel tła zszarzała i przybrudziła się od niezliczonych wichrów historii. Doskonały kwadrat nie jest już monumentalny – jest już chyba tylko wyłączenie ponury i smutny. Podzielił los samego modernizmu, czyli zwrócił się przeciw sobie i sobie samemu zaprzeczył. Wypaczył się, przeszedłszy długą drogę i kończąc po stronie, z której tak mocno próbował się wyswobodzić. Czarny kwadrat z ikony stał się kanonem, z mitu – bajką na dobranoc.
Biały kruk
Mała modernistyczna dygresja: Le Corbusier w swoim manifeście pisał, że musi burzyć tworząc, żeby ocalić człowieka. Pisał wprost, że zdobycze cywilizacji mają służyć wyłącznie temu, aby człowiek mógł pracował mniej (wg. niego jeszcze pod koniec XX-go wieku dzień roboczy to 6 godzin) oraz miał więcej sił oraz czasu, by dojrzewać do swego człowieczeństwa. Był ostatnim wielkim demiurgiem Europy, ostatnim wielkim (i w przewadze niezrozumiałym) architektem-poetą. Wziął gotyk, jedyny autonomiczny wynalazek europy, dodał garść wschodnich iluminacji i jankeskiej witalności – i wykuł z tego modernizm (oręż tyle potężny, co niestety obosieczny). Ten nurt staje się ostatnim, jak dotąd, heroicznym gestem gasnącej europejskiej hegemonii. Modernizm w rękach innych twórców-kamieniarzy ożył: wchłoną i scalił konstruktywizm, futuryzm, suprematyzm i inne prądy – w jedną wielką, potężną kolumnę; oczyściwszy ją przy tym z niepotrzebnych i fałszujących naleciałości. Olśnił szlachetną, cesarską bielą; czystym i przenikliwym połyskiem szła; surową powagą betonu; ciepłem ceramiki; organicznością drewna, hartem stali. Modernizm eksplodował i zakwitł, niczym kwiat o tysiącu odmian i setce kolorów. Rozlał się na wszystkie dziedziny sztuki – od malarstwa i grafiki, przez wzornictwo przemysłowe i rzemiosło aż po architekturę i urbanistykę. Przerodził się w styl międzynarodowy i zawędrował na niemal wszystkie kontynenty, odnajdując zrozumienie i budząc podziw u odbiorców wszystkich ras i klas społecznych. Po raz chyba pierwszy w historii świata, Europa zaniosła w świat coś innego niż wojnę. Swoisty Pax europeum na chwilę przed ostatecznym upadkiem (bo choć modernizm zdominował powojnie, był to już modernizm raczej wielkiego kapitału, niż wielkiej idei).
Profet
Gdzie w tym czasie jest Kazimierz Malewicz – czym się zajmuje (co go zajmuje), czy dochodzą go słuchy o pochodzie nowej idei? Czy patrząc na Mondriana, Bauhaus, der Stijl widzi swój czarny kwadrat? Czy może z satysfakcją uśmiechnąć się pod wąsem i powiedzieć: „to moje, to moje, o – i to też moje?”. Co dzieje się z tym Kronosem nowoczesności? Dokąd prowadzą jego ścieżki, wydeptywane wśród mrocznej krainy barbarzyńców bez kultury (za to z terrorem na śniadanie i po śniadaniu też)? Czemu dziś nie jest sławiony i poważany na równi z innymi protomodernistami? Gdzie jest i gdzie był w tym czasie Kazimierz Malewicz? Jaki był jego kierunek zwiedzania? Idźcie przez tą książkę i sprawdźcie sami.
Jest jednak w tej książce coś jeszcze. Kazimierz Malewicz pochodził z Ukrainy (gdy piszę te słowa, miejsce jego urodzenia – miasto Konotop – znów znalazło się na czołówkach gazet). Jest w książce Wichy taki fragment (s. 38):
WIĘC TERAZ PAŃSTWA ZAPRASZAM DO CIEMNEGO POKOJU
Mija wiele lat. Nadal będzie się tam budzić. W którymś z tych domów czy mieszkań. Noce nigdzie nie są tak czarne, jak na Ukrainie. Niebo nigdzie nie jest tak czarne. Wiele lat później podzieli się tym spostrzeżeniem. Napisze to w autobiografii. Podrzuci tę uwagę jako klucz do zagadki. Czarna noc. Czarna ziemia. Czarny kwadrat.
Budzi się w ciemności. Budzi go lęk, że stracił wzrok. Noce nigdzie nie są tak czarne, jak na Ukrainie. Jest pod ziemią. Przysypany. Zagrzebany. W ceglanym dwupiętrowym budynku. W mieszkaniu kierownika cukrowni. W pokoju dziecięcym.
Niesamowicie złowieszczy jest ten opis. Malewicz chyba instynktownie uciekł przed nadciągajacym nad Ukrainę hołodomorem – by pod Moskwą namalować obraz, który równie dobrze mógłby być potwornym portretem także i dzisiejszej sumy wszystkich bomb kasetonowych oraz rakiet dalekiego zasięgu, które orają tę udręczoną wojną krainę. Wtedy i dziś Ukraina stała się ofiarą ślepej furii rosyjskiego kolosa – a czarny kwadrat śmiało mógłby być obrazem-symbolem jej zbrodniczych zapędów. Czarny dół Buczy i Irpienia.
Karakter z charakterem
„Kierunek zwiedzania” ma format 13 x 21 cm. Jest biały, oprawiony w płótno, z wytłoczonym czarnym kwadratem (27 mm x 27 mm) oraz czarną typografią (krój pisma Tor Grotesk, autorstwa Mariana Misiaka). Całość złożył mistrzowsko Przemek Dębowski – który z pewnością przy tym projekcie kooperował z Marcinem (obaj są wybitnymi grafikami). Modernistyczny przekaz: idea, forma i funkcja scalają się w minimalistycznym wyrazie tej książki – w jej proporcjach, materiale i fakturze. Zupełnie jak w modernizmie, zupełnie jak w „Good Design Principles” Dietera Ramsa. A jednak czarny kwadrat nawet tutaj, nawet w tej technicznej perfekcji ujawnia swoje żywe i tętniące oblicze – mój egzemplarz, jak i ten wypożyczony z biblioteki – już po jednym czytaniu zaczął się delikatnie, acz nieodwołalnie rozmazywać. Tym samym kwadrat rozlewa się niejako poza własny obrys. Biel przestała być nieskazitelna a czerń – absolutna. Przemek w korespondencji stwierdził, że to niestety drukarskie potknięcie – jednak jak na moje oko, nie mogło odbyć się to inaczej (i tylko podbija to wartość tej książki). Czarny kwadrat po prostu brudzi. Żyje własnym życiem.
Są tacy autorzy (i autorki, i osoby autorskie), którym pisane są najwyższe tytuły – a oni sami zupełnie spacerowym krokiem wchodzą na pisarki Olimp. W naszym kraju modernizm nie cieszy się ani poważaniem, ani zrozumieniem – co jest pochodną nie tylko jego własnej historii, ale też brakiem aktualizacji rodzimych kodów kulturowych (oraz oczywiście obec nie panującej ideologii antykultury). Jednak ten, kto przełoży Marcina Wichę na język międzynarodowy (angielski), bez wątpienia przyczyni się do sprowadzenia nad Wisłę kilku wcale przyzwoitych literackich nagród (jeśli nawet nie tych najcenniejszych). Jest to oczywiście odczucie wyłącznie subiektywne – jednak znów na podorędziu mam dość poręczny przykład. Gdy zawoziłem „Księgi Jakubowe” do instytutu polskiego w Duesseldorfie (rok 2015), czyniłem to z głębokim przekonaniem, że wykonuję potrzebną dla polskiej kultury misję – i że jeśli znajdzie się wystarczająco odważny tłumacz dla jej dzieł, nagrodę Bookera mamy w kieszeni1. Reszta jest historią i sumą wszystkich działań agentów kultury.
Pozostaje mieć nadzieję, że jednak przestrzeliłem – i Marcin wcale nie pisał o modernie. Lub też właśnie trafiłem dziesiątkę – ale Wicha samemu sobie nie udzielił jeszcze ostatecznej odpowiedzi (i choć osiągnął wśród krajowych autorów supremację – uzna, że jednak jej nie osiągnął). Tak czy owak – jest spora nadzieja, że spod jego klawiatury wyjdą kolejne znakomite książki – a ich celne wersy, po raz kolejny spacerować będą po naszych głowach, na długo jeszcze po ich premierze. Póki co, okładka „Kierunku zwiedzania” lśni na półce mej skromnej biblioteczki – niczym biała, nadmorska dzielnica Tel-Awiwu z czarną pręgą ulic Jaffy2. Jest jak światło i mrok – yin i yang. Ta okładka jest jak kredowe klify Dover, zwiastując mi za każdym razem powrót do domu – naszej rodzinnej Europy. Kierunek zwiedzania: tędy proszę (i nie spać, zwiedzać – koniecznie spacerkiem)3.
Ja to obraz
i idea, zmagania dla słusznej sprawy,
Wciąż uśmiecham się przez zaciśnięte zęby jak Gioconda,
Patrz na mnie, ja się nie oglądam, byłeś ze mną?
Wierz mi, nie do końca…
Suprematyzm, Bisz x KOSA (z albumu Ulisses, 2023 r.)
1. Egzemplarz w instytucie przezornie
sygnowałem następującą dedykacją: „W roku 2015 książkę tą przywiózł do miasta
nad rzeką Duessel Jędrzej – syn
Edmunda i Ewy, brat Agnieszki i Piotra – człowiek, który niczego w życiu nie
osiągnął, gdyż myślał zbyt przewlekle a działał zbyt pochopnie”. Dostarczenie egzemplarza do instytutu oraz rozmowa o polskiej literaturze z jego pracownikiem była wyłącznie samozwańczym aktem brawury autora - który jednak z powodu takich aktów, nie próbuje niczego sobie uzurpować (a jedynie zachęcić wszystkich zainteresowanych do szerokiej debaty nt. polskiej kultury wpółczesnej oraz konkretnych i kolektywnych działań w celach jej promowania na świecie).
2. Gdy oddawałem tę recenzję do publikacji (30.IX.2023, odrzucona), wojna w Strefie Gazy jeszcze nie wybuchła. Użyłem przypadkiem tej metafory - jako nawiązania do cyklu znakomitych artykułów o Jaffie i Tel-Awiwie z "Autoportretu", czasopisma z którym Marcin Wicha współpracuje. Czyżby czarny kwadrat rzucał długi cień?
3. Autor zastrzega sobie, iż nie zna osobiście nikogo z wymienionych w tekście osób, oraz na dzień dzisiejszy (31.X.2023) nie jest związany z żadnym wydawnictwem (a szkoda!). Nieco może familiarny dla wielu osób sposób artykulacji imion i nazwisk, jest zwykłą manierą - motywowaną zresztą wygodą pisania. Przytaczana rozmowa na temat okładki odbyła się korespondencyjnie na jednym ze znanych portali internetowych dot. grafiki użytkowej.
Komentarze
Prześlij komentarz