Zawsze staram się pisać przeciwko pamięci zbiorowej. Bo historia zbiorowa dąży do patosu, a więc unifikacji (…). W historii zbiorowej nie ma w ogóle empatii. (…) Starałam się uzyskać niejednoznaczność – bo jeśli piszę przeciwko zbiorowej pamięci, to piszę także przeciwko historii czarno-białej. Bo i krzywdzimy i jesteśmy krzywdzeni. (…) Zresztą, nigdy nie chcę zamknąć historii, taka niedomknięta figura daje szansę, że ktoś, kto to czyta, przez dziurę w płocie wejdzie ze swoimi historiami.
Zyta Rudzka
Literatura to radość mózgu.
Dorota Masłowska
Czytanie jak najbardziej znaczy uczta (można żreć, można jeść, można dziubać). Forma konsumpcji i/lub kolejność oczywiście dowolna. Liczy się tu raczej czytelnicza postawa – czyli punkt wyjścia, skonfrontowany następnie z wewnętrznym wrażeniem, które zostaje w nas po przeczytaniu dzieła (jak punkt wyjścia się ostał/nie ostał/ostał częściowo i co z tego wynika). Owszem fabuła książki może ‘żreć’ (nawet powinna) – mimo to osoba czytająca może nadal jeść (żeby niewiele uronić) – albo, o zgrozo, nawet delektować się literaturą (każdą literaturą). ‘Czytający-nieżrący’ tak samo daje się porwać, jednocześnie tylko opierając się nieco temu porwaniu (na tyle, by móc chłodno ocenić, czy poza literackimi wybiegami, autor/autorka/osoba autorska autentycznie ‘dowozi’ fabułę lub mood).
Co za dowcip. Nie dość, że ‘historie warszawskie’ ostatnio średnio dowożą (głównie spójność fabularną) – wygląda że pomimo tego, profesjonalni krytycy okopują się na pozycjach ‘ani kroku w tył’. Jednak ‘sorry Winnetou’ i literatura gatunkowa (nawet ta cross-gatunkowa) – zwłaszcza ta pisana pod scenariusze filmowo-serialowe – niestety często sama wpada we własne sidła. Więc obracanie kota ogonem typu: nie wyszło pisarzowi z gatunkowością, ale i tak nie wolno go rozliczać, bo to jednak literatura piękna – mało chyba kogo przekonują. Pisarze chcą pisać scenariusze – bardzo proszę (można/trzeba czytać jak scenariusz). Krytycy chcą wziąć w obronę tych pisarzy – proszę bardzo (można/trzeba ich równorzędnie punktować).
Przytoczona w nagłówku Dorota Masłowska mówiła w niedzielę, 10-go grudnia (i pisała wcześniej), że zmorą współczesnej literatury (zarówno autorów, jak i odbiorców) jest kadrowanie wszystkiego, wszędzie i niemal ‘do porzygu’ serialem. Że serial to moloch, który pochłania wszystko na swojej drodze i wypluwa dość łatwe, przyjemne i coraz mniej zniuansowane produkty fabularno-obrazkowo-lifestylowe. I że pachnie to jednak wszystko trochę neotrybalizmem oraz jednak przede wszystkim – gruntownym spłaszczaniem wyobraźni.
Wszystko więc co idzie w poprzek dogmatom, zakrawa na skarb. Zyta Rudzka nie tylko idzie, tam gdzie idzie (i nie idzie, gdzie nie idzie) – ale po prostu najebia z laczka. Depcze schematy, wjeżdża z buta w konwencje i bierze na kopy poprawność. Bohaterka „Ten się śmieje, kto ma zęby” – czyli fryzjerka męska – zupełnie się w tańcu nie pieści (pieści się za to w innych okolicznościach: z kim chce, jak chce, ile chce i kiedy chce). Prawie każdy dialog to udana sprzeczka i zebrane z przeciwnika skalpy. Niemal każdy monolog wewnętrzny jest jak pieśń bojowa, która nakręca bohaterkę jak sprężynę. Zyta wyciska przy tym z języka ile wlezie, chwyta go oburącz i wygina jak bicz – którym bezlitośnie (oraz z wdziękiem i arcyzabawnie) chłosta wszystko i wszystkich wokół. Z czytającym włącznie. Bohaterka właściwie strzela słowami jak jakaś wściekła raperka – lub też chlasta słowami po pysku, niczym odziana w latex i ćwieki domina. Pisarka wywala przy tym język polski na każdą stronę – i wywleka z niego artyzm, którego już niewielu się chyba po nim spodziewa (jak pisał Miłosz: twórca niczym nieskrępowany, to ten, który potrafi przebić się przez język do jego najgłębszych pokładów). Czytanie dla samego czytania, dla immersji w ten świat, dla wartkości fabuły-gadki, dla hop-sztosów z językiem – to uczta. Istna uczta słowa i wyobraźni. A przy tym akcenty fabularne tak mocne, jak strzały z piąchy w brzuch. To jest po prostu polski Ulisses w spódnicy i w dodatku na pełnej petardzie.
Tego nie da się oddać w serialu, w filmie, nawet w komixie. To dzieło jest absolutnie niepodległe i niezależne (a przy tym potwornie stabilne). Oraz – last, but not least – nie do powtórzenia, nie do płytkiego przerobienia czyli popkulturowego przemielenia. Rudzkiej udaje się zrobić to, czego nie udaje innym twórcom – obronić siebie i swoje dzieło (literaturę), jak również narzucić co do własnej twórczości swoje warunki (i rzeczywiście ten się śmieje, kto ma czym, hahaha). To dzieło nie będzie tak ‘żarło’ w żadnej innej postaci, w żadnej innej formie. Autorka obudowała się zespoleniem formy i treści na tyle, że teraz już wszyscy mogą jej co najwyżej nafikać (jedyne co mogą zrobić bezradni intelektualiści, to wręczać nagrody. Filmowy szołbiz na tą książkę nawet nie spojrzy – bo wiadomo, że nijak to spieniężyć). Zyta Rudzka napisała książkę, która jest jak taran w bramie świata kultury – czyli trochę takie: ‘tu sobie go zaparkowałam i żyjcie teraz z tym’ (ew. ‘mogę coś dla was napisać, ale to będzie zupełnie osobna historia, łapska precz od książki’).
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
To nie jest recenzja, więc nie ma po co przytaczać fabuły (która jest bardzo prosta: starszawa fryzjerka męska po odwaleniu kity przez męża rusza w miasto, żeby naraić trumniaki do skrzynki i pochować starego z fasonem). W tym przypadku jednak mniej ważne ‘co’ – ważniejsze chyba ‘jak’. Z maestrią? Na pewno. Z goryczą? Niemałą. Z uporem? Zdecydowanie. Z wdziękiem? Bez dwóch zdań. Z humorem (wręcz ‘z jajcem’)? O – to na mur beton. Z reflexją i bez spłycania? Niezaprzeczalnie. Z umiarem i odpowiednim wyważeniem proporcji? Bezapelacyjnie.
Tak więc, drogi potencjalny czytelniku – chcesz się rzucić w wir czystego (tzn. przybrudzonego jak moje, twoje, nasze) życia? A przy tym zmierzyć się z najgorętszymi obecnie tematami w debacie publicznej: starość, bieda, godność, niebinarność, feminizm, religia, xenofobia, śmierć, praca, empatia? A jednocześnie przy tym nieźle się jednak rozerwać i ‘nie smucić konia’? Wskakuj zatem w swoje kierpce i zapylaj z fryzjerką męską przez miasto (i przez życie) – żeby, jak w dobrze skonstruowanej grze komputerowej – rypać kolejne questy aż po samą stypę (ona ma tylko nożyczki a Tobie może starczy tchu, żeby za nią nadążyć). Ta książka to towar, co wjeżdża jak dobry drag (a typiara zaskakuje jak draq queen). Na koniec jednkaże zostaniesz z masą pytań – które mogą być jak zadra w twoim (naszym) wysubtelnionym, mieszczańskim życiu (czyli świecie problemów stricte pierwszego świata).
A teraz przez dziurę w płocie wchodzi fryzjer. Fryzjer damsko-męski z książki Orbita pt. „Kult” (Łukasz Orbitowski, czyli pisarz – o zgrozo – z Krakowa!). Zbyszek, bo tak ma ten bohater na imię, jest jakimś odbiciem – albo właśnie uzupełnieniem – fryzjerki męskiej (ciekawe, że nikt dotąd nie podjął tego tropu). Te same inklinacje (turboaktywność sexualna) i podobne uwikłanie (klasowe, rodzinne, lokalne) – choć trochę inny ton, nieco inne zabarwienie. Jednak szczerze polecam „Kult” na dokładkę – żeby właśnie móc ochłonąć po galopie z Rudzką. Łukasz Orbitowski udowadnia, że nawet język żywy, potoczny i – jak napisałby pewnie jeden z krytyków – ‘uliczny’, może niekoniecznie wpadać w wysokie rejestry. Nie tracąc przy tym wcale ze swojej klarowności i dosadności. U Zyty nie da się bowiem nie zauważyć pewnej teatralności – jest ona wszakże dramatopisarką (chyba nawet wziętą). U Orbitowskiego styl jest nieco bardziej autentyczny, prawdziwie zasłyszany i jakby bardziej codzienny (czyli jednak nieco spokojniejszy, pomimo oczywistych stylizacji).
Przytaczam do spółki (nie mylić ze spółkowaniem), bohatera „Kultu” –
ponieważ nie mogę oprzeć się wyobrażeniowemu experymentowi pt. ‘co wyniknęłoby
ze spotkania tych dwojga (nota bene podobnych fachowców)’? Siła burząca fryzjerki męskiej jest tak
potężna, że ciekawe byłoby zobaczyć jak wpada znienacka na fryzjera damsko-męskiego
(w którym też drzemie niezły mocarz i numerant). Może to jest jakiś zaczyn na
dodatkową fabułę (bo może scenariusze do seriali i filmów nie muszą być 1:1 przekopiowaniem
istniejących książek, może wystarczy po prostu dać przestrzeń admirowanym twórcom
i potencjalnym rekonfiguracjom?). Byłby to taki trochę bonusowy level – chwilę
dłuższy pobyt w świecie śródliteratury, spod znaku tzw. prozy ulicznej.
W literaturze ten umiera z głodu, kto nie ma zasobnej spiżarni (lub karmi się papierowym fastfoodem). Bo przecież prędzej piekło zamarznie, niż zapobiegliwy czytelnik przetrzebi do imentu swoją piwniczkę win. Może więc największym problemem współczesnej literatury jest dokarmianie zamiast karmienia? (Za mamusię, za tatusia, za warszawkę, za kolegów, za koleżankę – no, jeszcze łyżeczka). Był taki film „Wielkie żarcie” i jest taki krótki metraż Christophera Nolana – dokąd więc prowadzi nieumiarkowanie w żarciu, już wiadomo. Osobiście zostanę więc przy jedzeniu, natomiast ofk życzę smacznego.
Komentarze
Prześlij komentarz