Fot. Jonathan Falcon / unsplash.com
Opowiadanie biorące udział w "Zimowym konkursie na opowiadanie", organizowanym przez kawiarnię 'Józef K.' z Gdańska. Zadanie polegało na stworzeniu niewielkiego utworu (20 000 znaków bez spacji), nawiązującego do jednego z cytatów Franza Kafki. Poniżej text, który przesłałem – a w linku także możliwość podejrzenia nagrodzonych opowiadań:
SZPADA
Śmieszny jesteś w uprzęży, którą założyłeś dla tego świata / „Aforyzmy z Zürau”, Franz Kafka
- Nie wygrasz tego konkursu. Co nie zmienia kwestii, że powinieneś wziąć w nim udział. Właśnie dla poszerzenia swojej fotografii i własnego artystycznego rozwoju.
- Taak, byłoby to jakieś wyzwanie. Ale ja nie robię portretów, w ogóle rzadko strzelam ludzi a jeśli już – to głównie jako miarę przestrzeni.
- Właśnie dlatego powinieneś odejść od tej zasady, czy jak to zwać. Wyjść ze strefy komfortu, wejść w inne artystyczne pole i dzięki temu wzbogacić się o nową jakość.
- To rzeczywiście może mnie przekonać. I pieniądze, oczywiście. Ale dlaczego uważasz, że nie wygram?
- Och, to zupełnie proste i wcale nie jest to kwestia artyzmu. Wiesz, gdzie żyjesz – tu konkursy wygrywają ci, którzy mają wygrać. Więc gdzieś i komuś zwycięzca jest już znany.
- A jeśli nie? Może wystarczy wartość artystyczna i jakość sztuki – wygra po prostu dobra fotografia?
- To powiedz, co jest Twoim zdaniem w dobrym portrecie?
- W zasadzie to nie wiem... chyba emocje, jakiś koktajl emocji... może pewna ich sprzeczność albo komplementarność?
- Możliwe, ale to byłby portret studyjny. Jeśli pójdziesz tą drogą, wstawisz takie samo zdjęcia, jak wszyscy inni. Musi być jeszcze jakaś opowieść, taka z prawdziwego zdarzenia.
- Hmm, ciekawe. Jeśli znajdę opowieść i emocje, może jednak mógłbym powalczyć o tę nagrodę. Potrzebne mi są pieniądze, że już o publikacji nie wspomnę...
- Nie wygrasz także z innego powodu, którego zdaje się jednak nie ogarniasz. Naprawdę tego nie widzisz?
- Nie. Jaki to powód?
- Rzeczywistość. Pominąwszy wspomniane środowiskowe sekciarstwo i idolizm, ta właśnie rzeczywistość kulturowa. Postmodernizm w rozsypce. Obowiązujący dyskurs i jego walcujący kanon.
- Rozwiniesz?
- Spójrz na siebie z zewnątrz. Biały facet w wieku średnim, z klasy średniej. Wyglądasz normalnie, wysławiasz się zwyczajnie, robisz spokojną i stonowaną sztukę, obok pracy z której się utrzymujesz. Po prostu tak letni średniak, że można o tobie mówić ‘środek lata’. A dla żerujących intelektualistów? Taki ktoś to przecież przedstawiciel mitycznej większości – czyli antyteza tego, co jest dziś trendem w kulturze. Nie jesteś niebinarny, homosexualny albo straumatyzowany opresją na tym tle. Nie jesteś kobietą albo romem, albo żydem czy muzułmaninem – kimś uciskanym przez szowinizm, sexizm, rasizm, xenofobię lub zwykły brak krajowej postępowości w stosunku do aktualnych wzorców zachodniej kultury. Nie jesteś osobą z klasy ludowej, chcącą dokonać awansu społecznego i zderzającą się ze szklanym sufitem, więc nie realizujesz również trendów lokalnych. Nie jesteś znanym nazwiskiem – najlepiej po przejściach lub lepiej po nokaucie – próbującym wrócić na szczyt. Słowem: nie jesteś żadną interesującą mniejszością, która forsuje zaangażowany społecznie i awangardowy dyskurs – nad którym można się pochylić, przypinając sobie order progresywisty lub tytuł mistrza empatii. Ani też kimś rozpoznawanym, kogo nazwisko podbija zasięgi. Znajdujesz się więc w pułapce niechcianej średniości – w Twoim przypadku uproszczeniowo traktowanej apriori, jako źródło opresji a wręcz potencjalnej przemocy.
- Jestem artystą, przecież jestem marginalizowany. Niewiele zarabiam i prawie nie wystawiam.
- Nikt nie dotrze do tego punktu. A nawet jeśli – to reszta ma dodatkowe punkty za osobowość, a właściwie okoliczności. A Ty? Minus sto punktów za stereotyp: reprezentant opresyjnej, patriarchalnej cis-większości; zachowawczy – bo nieradykalny; nijaki – bo w ogóle nie odjechany. Nie wygrasz nie dlatego, że nie jesteś dobry – tylko dlatego, że nie możesz wygrać.
- Imponujący socjologiczny wywód. I pomimo tego, nadal powinienem się w to zaangażować?
- Oczywiście. Ciekawi mnie, jak do tego podejdziesz, gdy będziesz musiał zrobić to wyłącznie dla siebie. Nie sądzisz, że to jest dopiero intrygujące?
- Nie wiem, może. Zgłodniałem – robię jajecznicę. Chcesz z dwóch czy trzech?
Taka właśnie rozmowa odbyła się pewnego poranka, w pewnej sypialni, w pewnym mieście nad rzeką. Rozmowę kobiety i mężczyzny spowijał dym z mentolowych papierosów a pościel z wolna stygła po ich sexualnej gimnastyce. Ludzie ci wydawali się dość regularną, ale nie stałą parą – która być może liczyła na ściślejsze, bardziej życiowe zbliżenie – jednak wciąż czuć było między nimi pewną dawkę rezerwy. Jakby ich części chciały przejść do tego zacieśniającego zbliżenia – lecz inne fragmenty ważyły jeszcze wszystkie za i przeciw. Ludzie rozeszli się następnie po innych pomieszczeniach, a opary papierosów w sypialni sprzęgały się jakby z opadającymi za oknem mgłami znad rzeki. Jej nurt sunął przez miasto, pozostając jednocześnie jakże od niego odmiennym.
Tu warto przybliżyć miejsce wydarzeń – a więc samo miasto. Było stosunkowo duże, z gatunku tych, o których media komunikują: ‘prężnie się rozwijające’. Choć to akurat określenie, można by raczej śmiało przypisać do pewnego prężenia muskułów, mającego chyba przykryć niedostatki charakteru. Miasto było więc spore, zróżnicowane, głośne i przez to barwne – a zapewne nawet odurzające. Miało historię, jakkolwiek stanowiło nieco dziwną mieszankę, jakby obraz nie całkiem utrwalony – co sugerowało jego faktycznie przerwaną ciągłość kulturową – którą obecna społeczność, stara się dość gorączkowo uzupełnić. Więc było to miejsce w jakiś sposób wielorakie i niejednoznaczne – jakby równolegle istniało tu obok siebie wiele narracji – a wszystkie one były na tyle równorzędne, że mieszkańcy miasta nie potrafili się zdecydować, którą z nich uczynić naczelną – i w konsekwencji dość ryzykownie exponowali ‘wszystkość’. Powodowało to chyba pewien poznawczy dysonans dla ludzi z zewnątrz – interesujący o tyle, że podszyty jakimś jednak wewnętrznym niepokojem – ledwie zauważalnym drżeniem powieki, czy frenetycznością codziennych, ulicznych expresji. Pewien komik rodem stąd nawet powiedział, że to miasto jest jak crack – czyli kokaina z domieszką smutku. W takim to właśnie miejscu przyszło mieszkać i tworzyć fotografowi, który preparował właśnie śniadanie w jednym z licznych i zdecydowanie zbyt drogich mieszkań – oraz intensywnie rozmyślał nad swoim nowym zadaniem. Patrząc na jego zamyślenie przez zanikający już dym, można by powiedzieć, że człowiek ten właściwie wkroczył już w mgłę, choć nawet jeszcze nie opuścił budynku.
Fotograf dość energicznie przystąpił do działania. Próbował zrobić portret swoim bliskim – matce i dziadkowi, co jednak zakończyło się porażką. Kobieta i starzec wyszli sztucznie – ona pindżąc się wpierw przez godzinę i próbując w trakcie portretowania uchodzić za młodszą niż w rzeczywistości; on – nieudolnie pozując na szacownego patriarchę, choć chwilę wcześniej z zaangażowaniem rozprawiał o reptilianach i innych spiskowych teoriach (dziura w skarpecie też nie przydawała mu powagi). Fotograf się jednak nie zniechęcił – dzieląc się obawami z koleżanką z kawiarni i idąc następnie za jej podpowiedzią. Poradziła mu udać się w okolice uniwersytetu i tam zapolować na kręcących się w tym rejonie ludzi, których w słynnym ośrodku uniwersyteckim przecież nie brakowało. Samo miejsce było mu znane – a uczelnia rzeczywiście gwarantowała wiele intrygujących twarzy, wprost buzujących od pragnień, oczekiwań i aspiracji. Niezmiernie przypadł mu do gustu pomysł takich ulicznych, niezaaranżowanych portretów ludzi w oprawie z architektury – którą przecież chętnie fotografował. Zachodził tam kilka dni z rzędu, pośród przerw w pracy fotografa eventów – i portretował przechodniów. Zdecydował się ponadto na aparat analogowy, który zdawał mu się bardziej adekwatny.
Szybko odczytał rytm studenckiego życia i starał się uchwycić wiele jego aspektów – tzn. w miarę możliwości, fotografować o różnych porach dnia – oraz z uwagi na częstą przecież mgłę, trafić też na zróżnicowane warunki pogodowe i świetlne. Jednak okazało się, że bez względu na to czyją twarz wybierał do fotografowania, już w trakcie wykonywania zdjęcia obnażała się jakaś dziwna, niewytłumaczalna i jak gdyby dominująca wszystko cecha. Naczelna wszystkim i zaskakująca – choć zwykle dobrze tajona – agresja. Wpierw fotografował może nie wyzywające, ale jednak bardzo świadome swej urody młode kobiety. W ich umiejętnym podkreślaniu walorów urody i prezencji, była jednak jakaś wręcz natarczywość. Domagająca się nieustannej uwagi od otoczenia pasywna agresywność i skryta rywalizacja. Próbował więc zmodyfikować taktykę i wybrać kobiety mniej ostentacyjne – jednak trafił z kolei na żarliwą feministkę – która go z miejsca zrugała. Następnie, nawet po wysłuchanym w pobliskim barze mlecznym godzinnym wykładzie, na temat nierówności i praw kobiet – odmówiła mu pozowania, argumentując to przemocowym upodmiotowieniem. Fotograf skierował zatem swój obiektyw na młodych mężczyzn, zwykle poruszających się grupkami – ci jednak, albo wprost odmawiali – albo wygłupiali się, strojąc przy tym miny i obficie żartując. Nieliczni ochotnicy płci męskiej zachowywali z kolei mocno dętą powagę – którą formowali tak nienaturalnie, że łatwo się było zorientować, iż odgrywają przed rówieśnikami to, kim chcieliby być – w miejsce tego, kim akurat są. W zachowaniu obu grup była ta sama, agresywnie przyczajona konkurencja – objawiająca się tylko w inny sposób – i w odróżnieniu od kobiet, chyba również gorzej skrywana.
Jednak apogeum przemocy w męskim wydaniu, było zdarzenie w ostatni z planowanych dni zdjęciowych. Fotograf trafił na samotnika – pochmurnego i poważnie wyglądającego chłopaka w płaszczu – który zgodził się na zdjęcie z zastrzeżeniem, aby odbyło się szybko, ponieważ spieszy się na umówione spotkanie z grupą przyjaciół (czy raczej bractwa – jak sam to określił). Cała jego postać była tym widocznie pochłonięta – i pełna napięcia wręcz do granic drżenia – co wydało się zwiastować dobrą fotografię. Jednak gdy młody człowiek zwrócił gwałtownie twarz do obiektywu, wylała się z niej – wprost na fotografa oraz całe otoczenie – niesamowicie wręcz intensywna i gęsta nienawiść. Fotograf był tą nieuzasadnioną erupcją wprost wstrząśnięty i do końca sesji nie mógł się z niej otrząsnąć. Natomiast gdy wieczorem zmierzał wywołać wszystkie wykonane dotychczas zdjęcia, dotarły do niego informacje, że tego właśnie dnia na uniwersytecie doszło do groźnego i hańbiącego incydentu. Grupa nacjonalistów brutalnie wtargnęła, przerwała i uniemożliwiła kontynuowanie prelekcji pewnego znanego filozofa. Fotograf nie przeglądnął nawet zdjęć, dokumentujących zajście w artykule – aby trafnie odgadnąć, że pośród nienawistnie wykrzywionych twarzy znalazła się także ta, należącą do jego dzisiejszego modela. Zresztą to akurat zeszło na plan dalszy, ponieważ podczas wywoływania zdjęć w ciemni, pojawił się nowy i niespodziewany – a przy tym fatalny czynnik.
Otóż na wszystkich bez wyjątku zdjęciach nie było twarzy. Były pierzeje budynków, był bruk trotuaru – była nawet częsta w tym mieście mgła – nie było natomiast twarzy. Rzecz w tym, że wcale nie idzie o to, że były one rozmyte czy niewyraźne – bo takie w rzeczy samej właśnie były – lecz właściwie szło o pewne przedziwne spotęgowanie tych czynników; skumulowane do tak niewiarygodnego i nieracjonalnego stężenia – że aż sprawiające, że twarzy na zdjęciach praktycznie nie można było wyodrębnić. Plamy w ich miejscu były zupełnie zamglone – a zarazem przy tym w tej bieli niezwykle kłujące – niczym jakaś osobliwa biała dziura, ziejąca pośrodku każdego portretu. Miejsce twarzy wszędzie zajęła pełgająca mleczna mgła, która nie tylko nie dawała pewności istnienia pod nią jakichkolwiek rysów, ale i lekko rozlewała się poza obrys głowy – deformując przy tym do reszty i tak już jej wypaczony kształt. Fotograf był załamany i kompletnie zdezorientowany – nie wiedział, czy zawiodła jakaś wadliwa seria negatywów i film został częściowo prześwietlony; czy może sprawiła to usterka obiektywu lub skaza na lustrze; albo też zawiodły złe ustawienia aparatu – dość, że nigdy dotąd się z czymś takim nie spotkał (jak również nie miał powodu wątpić w warsztatowe podstawy swojego fachu). Nie było zresztą raczej sensu roztrząsać przyczyn, czy implikacji dziwacznej osobliwości – mężczyzna był bowiem zdeterminowany, aby jednak dostarczyć zdjęcie na konkurs. Przy którymś z kolei przeglądzie odbitek zauważył, że na wielu ujęciach w tle wyraźnie widać fontannę z pomnikiem na cokole. Był to znany w całym mieście szermierz – czyli pomnik stojącego, nagiego mężczyzny ze szpadą, umieszczony między budynkami uniwersytetu. W umyśle fotografa objawiło się to jako ostatnia możliwa sposobność. Bo posąg to przecież rysy twarzy – to statyczny i nie poruszający się model, możliwy do sportretowania nawet o tak bladym, bezludnym i zamglonym świcie. Uczepiwszy się pomysłu, mężczyzna prędko spakował do auta składaną drabinę; lampę z przysłonami na długim, wysuwanym statywie; sporą baterię akumulatorową i – tym razem dla pewności – aparat cyfrowy z podglądem (plus wszystkie posiadane doń obiektywy). Pustymi ulicami miasta wprost popędził w okolice uniwersytetu – wpierw wjeżdżając za znak zakazu, by dotrzeć jak najbliżej pomnika i rozładować sprzęt – a następnie parkując samochód w jednej z bocznych uliczek (i ponownie łamiąc przepisy). Przez całą tę drogę – a właściwie już od momentu pakowania sprzętu – kołatała mu się po głowie natrętna myśl, że to co właśnie robi, może być w swej istocie także przemocą. Bo czy w jakimś stopniu również nie jest przemocowe takie parcie do celu za wszelką cenę i czynienie tego cokolwiek na siłę? Jednak górę wzięła determinacja, powściągnął więc swe myślenie do wydawania sobie komend, niezbędnych do sprawnej realizacji zadania. Był niedzielny świt, jedyny chyba bezludny czas w tej okolicy – tylko mgła była jak zwykle obecna. Zatem gdy wszystko rozstawił i wspiął się na drabinę, chciał być jak najbliżej twarzy szermierza – co mu się zresztą udało i dzięki czemu, mógł zająć się kadrowaniem oraz wydobyciem z twarzy posągu stosownych światłocieni. Gdy jednak skończył fotografować, dość długo jeszcze nie schodził z drabiny – ponieważ zupełnie już skołowany, dał się wciągnąć w rozmowę, którą rozpoczął sam fotografowany obiekt (a co dość skutecznie z zewnątrz skryły opary mgły). I choć pierwsze zdanie tej rozmowy powtarzane było kilkukrotnie w oniemiałą początkowo twarz fotografa – a jego pierwszą i ostatnią odpowiedź poprzedzały długie pauzy – jej przebieg brzmiał następująco:
- Nie fotografujesz mnie całego. Czy obawiasz się tego, co przedstawiam?
- Nie, zwyczajnie robię portret. Ale tak, miałbym obawy – bo to przecież przemoc.
- Mylisz przemoc z szacunkiem. Szacunek jest tym, co znosi przemoc.
- A nie jest tym strach?
- Strach tylko tłumi przemoc. Jednak zawiera w sobie silny element pożądania, pewnego podziwu dla tego, co przestraszając chwilowo powstrzymuje od działania. Strach jest więc tylko chwilowym odsunięciem – i dlatego agresja nadal tli się pod spodem oraz niechybnie powraca skumulowana. Tylko szacunek rozbraja przemoc.
- Szacunek nie zawiera pożądania? Przecież też wywołuje pragnienie naśladownictwa.
- Szacunek promieniuje, tj. obdarza. Jest bardziej uniwersalny, dlatego udziela się w pewien szlachetny sposób. Czasem każdy może ulec w danej sytuacji osobie, budzącej szacunek jakimś postępowaniem – choć ani wcześniej, ani później by jej o to nie podejrzewał. Ten nieoczywisty pierwiastek to właśnie szacunek, on zaprasza do naśladowania postawy, przez co jest szerzej dostępny.
- Strach też jest powszechny, też się udziela. Przenika wszystko jak mgła.
- Mylisz zwykły strach z lękiem, z niepokojem egzystencji. Strach jest znacznie prostszy.
- To w czym tkwi jego różnica w odniesieniu do szacunku?
- Strach tylko blokuje działania, przy tym coś zablokowanemu odbierając. Gdy strach przed czymś powstrzymuje, czyni to przez negatywny impuls. Zablokowany traci część energii na rzecz czynnika wywołującego strach. Dlatego podświadomie pragnie ją jak gdyby odzyskać z powrotem – i to jest właśnie ten podstęp strachu, nakręcający przemoc.
- Jeśli jesteś pełen szacunku, jak twierdzisz, to czy nie powinieneś zarazem miłować pokoju?
- Ależ ja go miłuję.
- Uzbrojony? Masz szpadę, a to broń.
- Miłuję pokój i właśnie dlatego muszę być silny. Dopiero pokój i siła wzbudzają szacunek. Bo czy szacunek może budzić nagi, podstarzały facet na publicznym placu?
- Raczej nie, wywoływałby żałość. Lub wyglądał jak ewidentne szaleństwo.
- No właśnie. Nagość pokazuje, że nie mam nic do ukrycia i dlatego mam prawo stać na cokole, czyli być wywyższonym. Szpada z kolei ostrzega, żeby nie podchodzić bliżej niż jej zasięg. Właśnie ona trzyma z dala bestie i nie pozwala zinterpretować tej sytuacji, jako okazji do egzekucji potencjalnej ofiary.
- Tak, zauważyłem to. Jesteś jakby królem, bo jesteś nagi – ale posiadasz atrybut, więc nie jesteś tak całkiem goły. Używając szpady możesz porządkować albo nawet podporządkować otoczenie, gdyby była taka potrzeba. Nie obawiasz się jednak, że ta właśnie władza uderzy Ci do głowy i zatracisz się w przemocy?
- Nie, ponieważ jestem tylko statuą. Jednak rozumiem Twoje pytanie – czy w realnym życiu, zasadne byłoby obawiać się takiego odurzenia władzą. Tak, zgoda na to – na szczęście z tą szpadą jest coś jeszcze.
- Co konkretnie?
- Na zewnątrz to broń, lub atrybut jak zauważyłeś. Jednak najważniejsze pozostaje, czym ta szpada właściwie dla mnie jest.
- Czym?
- Narzędziem doskonalenia. Mych umiejętności, potencjału i ducha. Zatem nie popadnę w samozachwyt, jeśli się jej poddaję i pozwalam się jej prowadzić. Dzięki takiemu narzędziu zawsze można uświadomić sobie, że wielu rzeczy wciąż się nie umie – natomiast te, które są opanowane, wymagają ciągłej repetycji. Moja szpada jest więc również liną cumowniczą, która najsilniej łączy mnie ze światem.
- Na odległość ostrza?
- Na odległość ostrza. To dobra miara dystansu do świata i samego siebie.
- A jeśli sam szacunek nie wystarczy? Jeśli naprawdę trzeba użyć siły, by zaprowadzić ład?
- Wtedy szpada także się przydaje. Natomiast szacunek wcale nie znika – jeśli czyni się to z konieczności, bez użycia nienawiści, ze współczuciem dla pokonanych i wglądem w naturę rzeczy – wtedy także budzi się szacunek. Ponieważ wzięło się na swoje barki coś, co stanowiło problem całej wspólnoty i przeprowadziło się to zdecydowanie. W życiu bowiem nie da się ominąć strat.
- Można budzić szacunek będąc jakby zbrukanym?
- Tak. Nie przejdziesz przez życie nie brudząc stóp. Nie bierzesz do ręki szpady, nie będąc świadomym, że trzeba będzie jej użyć. Pozostają intencje i medytacja.
- Rozumiem. Pójdę już, mam pilne zadanie.
- Ja też mam pytanie. Czy udało Ci się zrobić odpowiednie zdjęcie?
- Nie wiem. Chyba nigdy takiego nie zrobię. Muszę zadowolić się tym, które zrobiłem.
- Myślisz jak szpadzista. A zatem trzymaj się, człowieku młody.
- Na odległość strzału migawki?
- Lub długości ostrza – to przecież to samo.
Fotograf odszedł w swoją stronę, skonsternowany tym dziwnym zdarzeniem a jeszcze bardziej treścią rozmowy. Portret szermierza udało się natomiast wywołać – a opary mgły malowniczo rozmyły tło i uwypukliły rysy spiżowej twarzy. Mężczyzna zdążył zatem wysłać zestaw czarnobiałych odbitek organizatorom.
Konkurs portretowy wygrało jednak zdjęcie wystylizowanej młodej kobiety – czy może nawet dziewczyny (ponieważ poza młodością, dokładny wiek trudno było określić). Portretowana modelka wystąpiła we fraku i cylindrze oraz z monoklem i domalowanym wąsikiem. Autorem zdjęcia była natomiast kolejna kobieta, równie zresztą oryginalna – w czerwonych włosach i fantazyjnych okularach – którą w Internecie identyfikowano, czy też może kreowano, na krajową twarz ruchu LGBTQ+ . Szukając dalszych informacji, można było także dowiedzieć się, że modelka i fotografka były parą – jednak ten akurat szczegół, umknął już uwadze fotografa. Jego rozczarowanie okazało się dlań większe, niż się początkowo spodziewał – osobisty zawód był bowiem silniejszy niż ten, na który się po części przygotował, zanim przydarzyła mu się sytuacja z rzekomo mówiącym pomnikiem. Zapewne więc fotograf podskórnie oczekiwał, że fakt tej surrealistycznej rozmowy objawi się w jakiś szczególny sposób na samej fotografii. Jednak im dalej było od owego zdarzenia, tym bardziej zacierał mu się jego powidok – oraz początkowe absolutne przekonanie o jej zaistnieniu. Zaczynał się nawet poważnie zastanawiać, czy rzekoma rozmowa nie była tylko mirażem – efektem chwilowego zaćmienia świadomości, spowodowanego zmęczeniem, napięciem i przedkonkursowym stresem. Na wszelki wypadek postanowił nikomu o tej dyskusji nie wspominać – a zwłaszcza kochance, ze spotkaniem której wyraźnie się ociągał, między innymi z tego też powodu. Jeśli miał przemilczeć dziwną konwersację, musiał wymyślić lub wydobyć z całego przedsięwzięcia jakiś inny, acz równie interesujący aspekt – nad czym niemało się głowił, nie chcąc sprawić sobie i jej kolejnego zawodu. Wydało mu się zasadne, że musi w jakiś zręczny sposób pokryć cierpki smak porażki, lub przynajmniej przemienić ją w pewien osobisty lub artystyczny pozytyw.
Z tej opresji myślenia – w jego przynajmniej mniemaniu – wybawił go niespodziewany list, który nadszedł tydzień po ogłoszeniu wyników. Pierwsze co w nim uderzało, to załączone do textu zdjęcie – przedstawiające figurkę szermierza, dość podobnego nawet do tego na miejskim cokole. Figurka ze zdjęcia była jednak znacznie mniejsza – wielkości tak na oko świecznika – szermierz ten również był nagi, lecz w nieco innej pozie oraz jednak starszy, niż ten miejski. Ostrza szpady natomiast nie było i dzierżył samą rękojeść – do której ktoś przyczepił staromodny zegarek od dewizki, przeznaczony zapewne kiedyś do małej kieszonki w kamizelce jakiegoś nieistniejącego garnituru. Po przeczytaniu treści listu, fotograf stosunkowo krótko się namyślał, po czym spakowawszy cały fotograficzny sprzęt oraz walizkę ubrań i rzeczy osobistych – jeszcze tego samego dnia wyruszył w podróż dalekobieżnym pociągiem. W wygodnym przedziale napisał e-mail do kochanki – w którym informował, że wprawdzie przegrał konkurs, ale za to dostał angaż do ciekawego i intratnego projektu. Nie wiedząc jednak ile on potrwa, nie był w stanie podać nawet przybliżonej daty powrotu (co wkrótce zrobi). Wysławszy wiadomość, sięgnął ponownie do czytania dziwnego listu, który dołączono do zdjęcia figury szermierza z zegarkiem. Zostawmy zatem teraz tego człowieka jego dalszym losom, które nie są już treścią niniejszej opowieści – ta bowiem ogranicza się przecież tylko do tego, co wydarza się w przymglonym mieście nad rzeką. Zajrzyjmy jednak po raz ostatni fotografowi przez ramię – i zapoznajmy się także z zastanawiającą treścią tego, skądinąd enigmatycznego listu:
„Szanowny Panie, przypadło nam do gustu Pańskie konkursowe zdjęcie figury szermierza. Chcemy więc zaproponować, aby zaangażował się Pan w projekt inwentaryzacji rzeźb oraz innych, licznych dzieł sztuki – znajdujących się w naszym zamku (mapę, fotografię i adres obiektu znajdzie Pan na odwrocie). Za fotograficzny katalog naszych cennych zbiorów proponujemy Panu wikt, opierunek oraz atrakcyjne wynagrodzenie (ustalone w trakcie realizacji). Prosimy o przybycie do zamku w terminie Panu odpowiadającym – najlepiej jednak oczywiście tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Po dotarciu do wskazanej miejscowości, prosimy o zatrzymanie się w pensjonacie „Melancholia”, przy głównym placu. Czeka tam rezerwacja na Pana nazwisko – tam też przybędą po Pana nasi przedstawiciele (recepcjonista powiadomi nas o Pańskim przybyciu). Gwarantujemy, że będzie to wyjątkowo interesujący projekt. Z poważaniem, kierownictwo Zamku.”
*
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Komentarze
Prześlij komentarz