Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii / Krzysztof Varga
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2024 / fot. materiały prasowe
Historia pewnego zauroczenia
Zakochałem się w tej książce - i informuję o tym już na wstępie. Zatem część czytelników, zwłaszcza omijających stronniczość, może już spokojnie zakończyć czytanie artykułu w tym właśnie miejscu (chyba, że ciekawi ich powód tego nieoczekiwanego oraz dość szalonego zadurzenia).
Otóż zakochałem się w "Ostrygach i kamieniach" jak to zwykle w takich przypadkach bywa - czyli dość niespodziewanie - choć też przesadnie się temu afektowi nie opierając. A przecież z racji wieku (średniego), zakochuję się już raczej nieczęsto. Tylko jak tu się nie zakochać w tej literaturze - kiedy już od okładki widać, że to jedna z najlepszych polskich książek spod znaku 'pasaży' ostatnich bodaj 30-u lat? Więc czytając, z rozdziału na rozdział celowo zwalniałem tempo - początkowo, żeby przeczekać postępujące zauroczenie - następnie już tylko po to, żeby dawkować sobie przeżywany zachwyt; rozsmakowując się w pełni w jej treści, niczym w dobrym francuskim serze (który, aby oddać pełen bukiet przez konsumpcją, musi jako wiadomo chwilę poleżeć w temperaturze pokojowej). Czytałem więc niespiesznie, co chwilę podglądając na smartfonie zdjęcia opowiadanych lokacji - i łapałem się na tym, że ostatni raz wsiąkłem w opisy miejsc i zdarzeń tak totalnie, gdy czytałem emblematycznego dla stylu "Barbarzyńcę w ogrodzie" Zbyszka Herberta (którą to osobistą 'święta ikonę' podczytuję w chwilach największego literackiego głodu i/lub posuchy).
Biała seria Czarnego ("Sulina") od lat przykuwa moją uwagę. Choć jak na mój gust bywa nieco nierówna, to jednak zawsze gdy pojawia się nowa książka z charakterną minimalistyczną okładką - sprawdzam kto, co i dlaczego. Ostatnimi laty po wstępnym rozeznaniu rzadko jednak sięgałem po jej tytuły - bynajmniej nie z powodu jakiejś słabszej passy, lecz z czysto indywidualnych preferencji. Szukając w literaturze świeżości wzrok mój kierował się na inne terytoria - tak się więc złożyło, że ostatnią pozycją która mnie z tej stajni zaintrygowała (i zaintrygowanie to spełniła), było "Fuerte" Kaspera Bajona. Dlatego też na mojej skromnej marginesowej półce "Ostrygi i kamienie" Krzysztofa Vargi są wielkim powrotem Czarnego na zasłużone i wypracowane latami miejsce. Cóż - exploracja exploracją - ale klasyka wiecznie żywa, bez dwóch zdań.
Bez dwóch, bez trzech - a nawet bez czterech - bo pisarz zdań i w ogólności znaków nie szczędzi. To nie jest żadne tam literackie sknerusostwo, tylko prawdziwa uczta Lukullusa - bowiem autor sypie zdaniami, jak jakiś krezus w euforii. Rozdaje frazy niczym Kaligula chleb przed Koloseum, momentami wręcz zdaniami kupczy - całkiem jak średniowieczni biskupi frymarczyli odpustami, a kardynałowie handlowali relikwiami świętych. Varga sypie więc zdaniami na prawo i lewo - wręcz rozrzuca je radośnie przy każdej okazji i dla każdej, nawet najmniejszej i najskromniejszej pojawiającej się lokacji w tej książce (której liczba stron to 363 - co daje całkiem imponującą objętość - zważywszy, że całość trzyma zaskakująco wysoki i równy poziom). Pisarz nie patyczkuje się też jako narrator (i chwała mu za to) - czyli nie cacka z żadnymi tam współczesnymi zabiegami 'ukrywania' odautorskich odczuć, przemyśleń, czy rozbudowanych nawet dygresji. Przeciwnie - widać, że w swym twórczym uniesieniu, wręcz jawnie gwiżdże na normy, reguły i zasady (oraz postmodernizm). Nie kokietuje czytelnika udawaną skromnością - właściwe bez ustanku racząc go dygresyjnymi wtrętami o objętości całych akapitów - np. na temat. trudów podróżowania, składników aktualnej diety, czy stanów psychiczno-fizycznych - po czym sprawnie i niezauważalnie wraca do podjętego wątku. Istne święto obfitości, dionizyjsko-appolińskie misteria ciała, ducha i umysłu.
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Erudycyjna podróż po ziemi nieobiecanej
Są na tym bożym świecie Erudyci i erudyci. Ci drudzy to przeciętnie tylko gołosłowie i intelektualne gołoborze - chcące za wszelką cenę i wszelkim sposobem wyróżnić się spośród wzbierającej masy intelektualnych egzegetów. Ci pierwsi natomiast są tymi, którzy nie tylko dostarczają tym drugim okazji do egzegezy - lecz przede wszystkim pojmują znaczenie daru, który otrzymali (przez niektórych zwanego talentem). Erudycja jest w ich przypadku tak immanentną cechą osobowości, jak rogi muflona są cechą wieńczącą jego imponującą fizyczną sylwetę (proszę wybaczyć mi animalne porównanie, ale ostatnio Banksy szaleje z nowymi muralami i stąd jakoś samo przyszło). W powyższym zdaniu nie porównuję bynajmniej Krzysztofa Vargi do górskiego barana - bo raczej jest on hipopotamem, jak sam siebie określa - chcę tylko zaznaczyć, że erudycja w jego przypadku jest raczej sposobem bycia, niż perfidnym zabiegiem. Dodatkowo bardzo widocznym dla każdego, kto znajdzie się w polu jej rażenia - o czym przekonałem się na festiwalu zadając mu prowokacyjne pytanie i dostając rozkoszny łomot w odpowiedzi. W ogóle to polecam spotkania autorskie z tą pisarską osobowością, bo jest to doprawdy niezrównane doświadczenie. Tymczasem wracając do meritum - istnieje więc erudycja pusta, jarmarczna, kuglarska i pozostawiająca niesmak - oraz erudycja obfita, pełna i ciężka niczym dojrzałe wino. Czyli erudycja kapiąca i tłusta od znaczeń oraz buzująca od wartości odżywczych.
We Francji - o ile Normandia, Bretania i Piakardia w ogóle są Francją - wszystko buzuje. Wino buzuje, sery buzują i zupy pewnie też buzują. Jak również przyroda, malarstwo a nawet wody kanału La Manche. Francja drga, mieni się, błyszczy i migocze - czyli mami, wabi i otumania. Dlatego chyba tak trudno o niej pisać - trzeba bowiem niemało sprytu i trzeźwości umysłu, żeby nie dać się porwać temu iście sybaryckiemu szaleństwu (zwłaszcza dla miłośników kulinariów i historii). Varga jednak podszedł do tego podboju metodycznie - jak na posiadającego zimną krew nomadycznych przodków zdobywcę przystało. Dziesięć lat zajęło mu napisanie tej książki - tj. dziesięć długich sezonów zapuszczał się na francuskie wybrzeże, z maniakalną wręcz precyzją penetrując jego najdalsze zakątki. Więc nawet jeśli sama czynność pisania zajęła mu jedynie kilka miesięcy (lub tygodni, wszak jest utytułowanym zawodowcem) - to czapka z daszkiem za tę dekadę poznawania swojej "zastępczej ojczyzny". Kto dziś na krajowym rynku odważy się napisać książkę przez dziesięć lat (podpowiedź: na pewno nie Kuba Żulczyk i Dora Masłowska. Na mur-beton nie Remik Mróz). Gdzie dziś jest kolejny Tomasz Mann?
Podziwiać Vargę można nie tylko za odwagę, bezkompromisowość i staranność - największe wrażenie robi bowiem czysta radość z tej literatury. To doprawdy niespotykane, że człowiek piszący przez 'ćwiarę' z okładem ma w sobie wciąż taką pasję i zarazem taki głód literacki. "Ostrygi i kamienie" czytają się same - a gdy to się dzieje, fantastycznie oddziaływują na zmysł wzroku, zapachu i smaku (zwłaszcza smaku, bo podróż przez francuskie kulinaria jest tutaj podróżą równoległą). Po prostu widać, że autor zwyczajnie i po pisarsku cieszył się, kiedy pisał tę obszerną knigę. Więc pewnie było tak, że Varga czytał, potem jechał, jadł, szedł, patrzył, myślał, pił kawę, pisał, czytał, spał i wracał. I tak po stokroć razy, przez lat dziesięć. Da się odczuć, że autor za każdym razem wracał mądrzejszy i zasobniejszy w wiedzę - coraz bardziej wgryziony w lokalną kulturę i obyczaj. Ale bynajmniej nie odpuszczał, tylko dalej się zbroił i ponawiał atak - nadlatując nad Normandię brawurowym lotem koszącym - biorąc jej plaże od innej strony i z zupełnego zaskoczenia. Nie mieli biedacy pojęcia, kto ich podbił - jawnie przysnęli i dali się podejść jednoosobowemu komandu ze wschodu. Obudzi ich dopiero przekład na język francuski - i coś mi podpowiada, że książka ta będzie dumnie wystawiona w każdej witrynie, każdego sklepiku, w każdym bretońsko-normandzko-pikardyjskim miasteczku (a przynajmniej tego jej szczerze życzę).
Wojennej metafory użyłem celowo - pisarz nie ukrywa bowiem swojej fascynacji obiema wojnami światowymi, namiętnie zwiedzając wszelkie związane z nimi przestrzenie oraz expozycje. Najmniej 1/3 książki stanowią okołowojenne peregrynacje, połączone z wnikliwymi rozważaniami o ludzkiej naturze. Drugą z trzech części zajmuje inna historyczno-architektoniczna fascynacja: średniowieczne kościoły, kaplice i zamki oraz nieco już późniejsze dwory, muzea i latarnie morskie. Trzecia to uwielbienie dla malarstwa, perły w koronie europejskiego dorobku (jeśli coś może zrównoważyć nasze wojenne i kolonialne okrucieństwa - to chyba tylko wielka sztuka, w którą uciekały jednostki kruche i wrażliwe). Pisarz pozostaje jednak czujny nawet w swoich głębokich fascynacjach i przeżywanej w trakcie podróżowania epifanii - bez żadnych oporów zdobywa się więc na krytykę kłujących elementów francuskiego krajobrazu oraz niedoborów w tamtejszej mentalności. Bez litości drwi na ten przykład z koncepcji francuskich ogrodów - przeniesionej żywcem do współczesnej arborystki - w której nowo sadzone drzewa poddawane są przesadnie estetyzującym a zarazem dość brutalnym zabiegom (formowania płaskich, geometrycznie pożądanych koron).
Ogry mają warstwy
Varga posiłkuje się podczas swojego podróżowania po tej krainie textami wielkich francuskich pobratymców - mianowicie Gustava Flauberta i Maxime Du Campa - którzy nim stali się sławni, także odbyli pielgrzymkę przez te zapomniane przez resztę Francji tereny (zabawne jest to, że zwykle zgadza się z nimi co do krytykowanych elementów i chytrze podpiera swoje spostrzeżenia ich poglądami). Jednak literackich tropów w książce jest oczywiście więcej: przewiną się tu prawie wszyscy związani z tym obszarem giganci francuskiej prozy - od Chautebrianda, Balzaca i Prousta, przez Ernaux, aż po Houellebecqa. Podróż literacka jest więc kolejną warstwą tejże wspaniałej książki - i bynajmniej wcale przy tym nie tą ostatnią. Nie zamierzam jednak zdradzać wszystkich wyczytanych szczegółów - chcąc w tym miejscu artykułu pozostawić czytelnika z apetytem na niezapomnianą północnofrancuską przygodę (bo po przeczytaniu pojechać tam po prostu trzeba i basta).
Podsumowując: "Ostrygi i kamienie" to obecnie najlepsza polska książka, którą przeczytałem w tym roku (a przeczytałem sporo nowości). Z pewnością też jest to jeden z najlepszych pasaży, który wyszedł spod polskiego pióra - który czytałem w ogóle (a czytałem przeważającą większość - oraz od pewnego czasu sam także próbuję popełnić jeden z nich). Krzysztof Varga pokazał tą książką niezwykłą klasę - tym samym ocalając honor krajowych literatów płci męskiej (bo od dawna to właśnie kobiety wypadają ciekawiej na krajowym podwórku). Jest nadzieja, że wydawnictwo zadba o przekład i odpowiednią promocję - bo z takim materiałem można śmiało, poza rodzimymi laurami, powalczyć także o zagraniczne laury. Prawa natury - także tej literackiej- okazały się więc nieubłagane: rzeczywiście to hipopotam jest jednym z najbardziej zabójczych stworzeń w akwenie. Niech zatem drżą wszystkie te przereklamowane salonowe lwy i kawiarniane tygrysy - utuczone sławą i nadmiernie hołubione przez plastikowe media. Wypad z drogi (po nagrody) - bo inaczej stratuje was rozpędzona literacka beczułka!
Sprostowanie: poprzednią przeczytaną książka z białej serii Czarnego, były oczywiście "Rzeki, których nie ma" Macieja Roberta (w roku 2023). Przepraszam za nieścisłość. Pozdrawiam Wydawnictwo Czarne z Wołowca :)
OdpowiedzUsuń