Kiedy mam wszystkiego dosyć, wkładam do kieszeni przewodnik do oznaczania roślin i parę kanapek i jadę na South Shore na Staten Island powłóczyć się trochę po jednym ze starych cmentarzy. Niezmiennie z jakiegoś nieznanego mi powodu, po godzinie, którą spędzam na jednym z tych cmentarzy, oglądając nagrobki, odczytując napisy, identyfikując kwiaty, płosząc króliki z zarośli i rozmyślając o końcu, który czeka mnie i nas wszystkich, poprawia mi się humor i w całkiem dobrym humorze ruszam na długi spacer.
Joseph Mitchell
W geście solidarności ze zmarłymi (każdy z nas kiedyś będzie martwy) poszedłem na cmentarz. Uwielbiam cmentarze, choć w kraju między Odrą, Wisłą i Bugiem – głównie te opuszczone i zapomniane (czyli ewangelickie, żydowskie i inne). Odkąd pamiętam, podobały mi się bowiem nekropolie z prawdziwego zdarzenia, które są praktycznie ‘małymi miastami’ (jak Père-Lachaise), lub też przypominają pozostałość jakiejś odległej cywilizacji (jak ten na górze Rotunda w Beskidzie); czy też stanowią w istocie rzeczy jakiś schludny, wojskowy obóz – tyle że post factum którejś z dramatycznych bitew (cmentarz wojskowy w Gorlicach, albo ‘włoski’ we Wrocławiu). Cmentarze dominującego u nas wyznania znoszę bardzo ciężko, jako że jawią mi się – dla mojej ułomnej zapewne estetyki i daremnej potrzeby funkcjonalizmu – nie dość, że smętne, to i mało praktyczne. Dlatego wiedząc, że sobie tym textem nielicho nagrabię, udałem się zawczasu (z rodzinnego poruczenia) nagrabić także liści (starych zniczy, sztucznych kwiatów, itp.).
To, że lubię cmentarze – a właściwie chyba bardziej tę szczególną atmosferę: będącą właściwie mieszanką braku (żywych) ludzi, obecnością dzieł sztuki (rzeźby) i unoszącą się ponad tym wszystkim aurą zapomnienia i/lub grozy (na pewno kulturowego tabu) – nie oznacza, że jestem ich zwolennikiem. Na dzień dzisiejszy jest wręcz przeciwnie – z racji wykształcenia (planista i projektant) oraz oryginalnych przekonań (przemilczę), nie wydaje mi się zasadne ani tak mało efektywne wykorzystanie fizycznej przestrzeni, ani jakoś szczególnie nie trafia do mnie ta akurat forma pochówku (porządek ‘trumienny’). Nie przeszkadzało mi to oczywiście w fantazjowaniu na temat, jak wyglądałby zaprojektowany przeze mnie cmentarz – a właściwe ‘ogród pamięci’ (którym to marzeniom oddawałem się w okresie pracy w różnych biurach architektonicznych). To oczywiście świadczy o tym, jak pokręcona istotą jest człowiek, a przynajmniej skromna osoba niniejszego felietonisty.
Zresztą wypada w tym miejscu napisać, że idealny na mój gust cmentarz, został już zaprojektowany oraz (chyba) jest realizowany: istnieje bowiem technologia, która pozwala skremowane uprzednio zwłoki najbliższych przetransformować – w całkiem poręczny (lub wręcz miniaturowy) kryształ, który osadza się następnie w biżuterii. Jest to nie tylko rozwiązanie wysoce estetyczne i praktyczne, co właściwie wręcz genialne. Oto nie dość, że można mieć prawdziwy, codzienny i wręcz fizyczny kontakt ze swymi przodkami, to jeszcze wnoszą przecież niemało do rodzinnego skarbu (a w razie jego kradzieży działają pewnie lepiej niż niejeden alarm czy firma ochroniarska, jeśli oczywiście wierzyć ‘Dziadom’ Mickiewicza).
Grabiąc liście pośród granitowo-lastrykowych łóżek, nauczyłem się w że trzeba robić to grabiami o regulowanej szerokości – ponieważ zwykle odległości pomiędzy pacjentami są tak dowolne, jak interpretacja prawa w Polsce (raz tak, a raz śmak). Także tą akurat czynność mam opanowaną – a dzięki zapobiegliwości (części) mojej rodziny przy projektowaniu nagrobków, niewiele zostaje do roboty w przypadku pozostałych. Dzięki temu, że mogiły moich dziadków ze strony ojca są w stylu rzadko u nas spotykanym – tzn. nieutwardzony ‘wolny plan’ – to podczas, gdy sąsiedzi zawzięcie szorują leża przodków chemią z Niemiec, ja akurat mam sporo czasu, żeby przyglądać się otoczeniu i rozmyślać o tym, kim były i czym zajmowały się moje praszczury.
JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Grób babci i dziadka to miły i niezwykle przyjemny w utrzymaniu ‘miniaturowy ogródek’ – bardzo skromna, choć jednocześnie artystycznie wymowna aranżacja ‘małoarchitektoniczna’. Grób Jurka to prostokątna kwatera z prostym drewnianym krzyżem, wtulonym w całkiem już okazały cis pospolity o formowanej ogrodniczymi nożycami koronie; obrębiona wiecznie zielonym bluszczem – na której to kwaterce ‘siedzi’ niewielka kamienna postać w rustykalnym stylu (tj. z nieobrobionego, polnego kamienia). Grób Gertrudy jest nieco bardziej oficjalny – krzyż jest kamienny z niewielka podstawą, tył mogiły flankuje niewysoki ligustrowy żywopłot, a bluszczowisko dominuje prawie naturalnych wymiarów, piaskowcowa statua jakiejś świętej – czyli w rzeczywistości zapewne mojej babki (bo figurę zaprojektował przecież dziadek, znany projektant porcelany Jerzy Steckiewicz, który pracował dla największych polskich fabryk, tj. Ćmielowa, Chodzieży i Wałbrzycha). Dziadek tym samym zaprojektował grób dla babci a następnie mój ojciec dla dziadka – co jest nie tylko piękne, ale i w jakiś sposób jednak rozczulające. Mnie zostało w udziale te miejsca grabić, jak również opisać – czyli jakby nie było, przyłożyć się także w jakiś sposób do tej artystycznej sztafety.
Samo święto zmarłych – memicznie określane jako ‘święto trupa’ (albo ‘day of corpses’ jak próbowałem przetłumaczyć zagranicznym znajomy) – staram się od zarania dorosłego życia skrzętnie omijać, meldując się na lokalnych parkach sztywnych kilka dni przed, lub kilka dni po tej listopadowej ‘wędrówce ludów’. Nie zamierzam się tutaj znęcać nad tym, co się w tym czasie w naszych miejscowościach wyprawia i na ile jest to zasadne – po prostu wychowałem się w pobliżu jednego, z dość urokliwych zresztą, cmentarzy i mam ku temu swoje osobiste powody (mogę uczestniczyć w święcie zmarłych, kiedy równorzędne obchody uzyska święto żywych, proponuję 11 czerwca). Ponadto bardziej opowiada mi kontemplacyjna konwencja odwiedzania cmentarza po zmroku, gdy miejsca te exponują tych, którym się ten czas rzeczywiście należy. Listopadowy wieczór, złota jesień i płomyki świec przemawiają do mnie bardziej niż plastic-fantastic, tony bukietów oraz rewia mody i salon samochodowy w jednym.
Listopad ma jednak w sobie coś melancholijnego, tak więc zapewne niebawem ruszę na poszukiwanie zapomnianych, opuszczonych i niewielu już raczej potrzebnych tajemniczych cmentarzy – których w moich rodzinnych Sudetach jest całkiem (jeszcze) sporo. Zabiorę ze sobą aparat fotograficzny, herbatę w termosie i trochę poezji, żeby mieć czym podzielić się nie tylko z żywymi, ale również z duchami – bo wiadomo, ‘dziady’ zawsze w modzie. Tak więc, szanowni czytelnicy, pamiętajmy o ogrodach, także o ogrodach pamięci, również tych, które czas – ten największy projektant – przesunął w stronę, z której nie ma już powrotu.
Komentarze
Prześlij komentarz