Przejdź do głównej zawartości

FELIETON / Oglądając

Fot. Clark Tibbs / unsplash.com

>>>POSTAW KAWĘ<<<

#DSG

Solidaryzując się z rodzimymi twórcami, obejrzałem serial (a nawet dwa). Jako że pogoda w łykend zachęcała do bingie-watching’u, z przyjemnością wciągnąłem najnowsze dzieło popularnego serwisu streamingowego – sygnowane twórczością Jakuba Żulczyka. Czyli miniserial pt. „Informacja zwrotna” (5 odcinków). Chwilę wcześniej miałem do czynienia z innym (choć jakby bliźniaczym?) dziełem, w którym p. Jakub maczał palce – mianowicie z „Warszawianką” (boooring).

Jestem fanem twórczości p. Żulczyka (żeby było jasne) – aczkolwiek chyba raczej nieszczególnie wiernym (dotychczas przeczytałem tylko dwie jego książki). Za jego twórczość w każdym razie uważam także (słusznie) prześmiewcze wpisy i (celne) komentarze w mediach społecznościowych. Jakby nie było, pozostanę wdzięczny p. Jakubowi, za słynną (i jakże aktualną) potyczkę z Andrzejem – z której to pokłosia, tj. rozprawy sądowej, jego mowa obrończa przeszła już chyba do jakiś złotych annałów historii polskiej palestry (przy okazji przepraszam, jeśli JŻ poczuł się urażony moją odmową w trakcie festiwalu Nowe Horyzonty 2023 – ale miejsce obok mnie naprawdę było zajęte). Tym wyczynem ten pisarz pokonał (teoretyczną) głowę państwa, co sugeruje sporą odwagę w artystycznej drodze – na jego jednak miejscu, zacząłbym się obawiać zagrożenia z zupełnie innego kierunku.

Serial „Informacja zwrotna” (bo książki oczywiście nie czytałem) to kino warte obejrzenia (zwłaszcza doskonała obsada i przekonująco wykreowane postacie). Posiada jednak luki w konstrukcji fabuły, które nie ujdą uwadze zaangażowanych ‘domorosłych śledczych’ (a z taką właśnie personą mieszkam pod jednym dachem). Nie wiem, czy występują one w pierwowzorze, czy też pojawiły się wtórnie – jednak przez nie fabuła wydaje się naciągnięta do tej subtelnej granicy, za którą jest już tylko nie najwyższa wiarygodność (UWAGA SPOILER ALERT: koder z IT, który zarabia solidne pieniądze – co miesiąc przynajmniej 10-20 koła – rzuca pracę, żeby ‘nadać sens życiu’ i zająć się działaniami społecznymi: słowem, chce czynić dobro. Po czym przyjmuje zlecenie od mafii wywłaszczeniowej na szpiegowanie NGO-sa – za jakieś śmieszne może 5 koła w brudnej kopercie. Czyni więc zło, wcale nie warunkowane motywem finansowym oraz zaprzeczające założeniom konwersji, którą rozpoczął. Czy tylko mnie coś tu logicznie nie gra?). Wysoka wiarygodność jest natomiast fundamentem opowieści gatunkowej. Być może to tylko wada serialu – co oczywiście w żaden sposób nie umniejsza jego wartości – i w książce jest to lepiej rozegrane. W każdym razie – w odróżnieniu od rozwlekłej „Warszawianki” (która się powinna nazywać raczej „Warszawianek”) – ten akurat serial wciąga i trzyma w napięciu do końca (są twisty, owszem są – chociaż… aaa, nieważne).

Obserwowałem już kilku pisarzy, którzy romansowali z szołbizem – co niestety zwykle odbiło się na ich literackiej twórczości (Booker Award im raczej nie grozi). Zygmunt Miłoszewski, na ten przykład, od dość dawna nie wydał książki – a Wojtek Chmielarz dwoi się i troi, żeby nie dać się zamknąć w taśmowym wytwórstwie scenariuszopisania. Albowiem każda transakcja, zwłaszcza z tak wymagającym przemysłem, wiąże dwie strony – i w pewnym momencie może się okazać, że jest się twórczo związanym – zwykle z ‘wąską specjalizacją’ (tj. inne określenie na monotemat). Nie twierdzę przy tym, że obawa o p. Żulczyka wynika ze strachu że stanie się on ‘pisarzem jednego tematu’ (alkoholizmu) – raczej z obawy, że producenci filmowi zechcą uczynić z niego ‘pisarza jednego tematu’ (Warszawa). Jeśli chodzi o exploracyjny potencjał JŻ, to jestem spokojny – przypomina on trochę Quentina Tarantino, który tworzy ikoniczne dzieła gatunkowe („Wzgórze psów” – dark criminal, „Czarne słońce” – dark fantasy, „Informacja zwrotna” – domestic noir, itd.). Pytaniem otwartym pozostaje, czy p. Żulczyk  podoła ogromnemu lobby stolicznej finansjery – która zachowuje się w polskim kinie jak narcystyczny baron, zamawiający swój 16-y portret. W kolekcji ma już takie dzieła jak „Warszawa nocą” („Ślepnąc od świateł”), ‘Warszawa za dnia i na blazie’ („Warszawianka”) – nie wspominając już o tych wszystkich niestrawnych KacWawach i Waw'Vice’ach. Nie od dziś wiadomo dokąd idzie Wawa (do knajpy, potem do burdelu, później do roboty i znów do knajpy – a przynajmniej tak to wynika z jej autoportretów w dziełach literacko-filmowych) – ale chciałoby się zapytać: quo vadis pisarzu Jakubie Żulczyk?

Najlepsze co wydarzyło się w ostatnich latach w polskim kinie (subiektywna ocena), wydarzyło się POZA stolicą. „Wataha” – w Bieszczadach; „Odwilż” – w Szczecinie; „Furioza” – w Trójmieście; „Infamia” – w Sudetach; „Zielona granica” – na Podlasiu, itp. Nawet wybitna książka Jakuba Żulczyka, spełniająca wszystkie wymagania tzw. ‘wielkiej powieści’ – czyli bezlitośnie i arcycelnie miażdżące polską rzeczywistość „Wzgórze psów” – dzieje się na prowincji (jeśli przyjąć warszawocentryczne nazewnictwo). Każdy chyba zdaje sobie sprawę, że centrum zawsze wciąga. Zasysa siłą swojego przyciągania wszystko wokół i robi z tego mniej lub bardziej smutne satelity – dotyczy to również twórczości, tej niezwykle cennej (ale i delikatnej) materii (a może przede wszystkim właśnie artyzmu, bo wytwarzania tego elementu nie udało się jeszcze finansjerze zautomatyzować). Pieniądze i sława – sława i pieniądze, to są właśnie najsilniejsze fale grawitacyjne.

JESTEM NIEZALEŻNYM AUTOREM, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:

>>>POSTAW KAWĘ<<<

Najlepsze co wydarzyło się w ostatnich latach w polskiej literaturze to kobiety (Tokarczuk, Rudzka, Fiedorczuk, Lebda, Zajączkowska, Arno, Concejo, itd.). Faceci przechodzą na tym polu jakiś wyraźny kryzys, trochę jakby brakowało im... tematów? Polotu? Experymentu? Albo: tematów, polotu i experymentu poza Stasiukiem, który odważył się popełnić powieść (debiut na tym polu!). Większość 'grubych ryb' polskiej literatury zaczyna obecnie sama siebie cytować albo przechodzi do szołbizu i pisze scenariusze. Wiem, że w takim układzie nie ma co liczyć, że to scenarzyści będą pisać scenariusze a pisarze w tym czasie będą popełniać wiekopomne książki – ale szczera prośba: DO SOMETHING GREAT.

Nie wiem, czy za 50 lat ktoś wróci do polskich seriali (po 30 latach wracam do tych które uważałem za ikoniczne raczej rzadko). Natomiast wiem, że za 150 lat, wielu wróci do jednej z ‘wielkich powieści’ – bo ich uniwersalizm sprawia, że takich np. „Nędzników” Victora Hugo można odczytać i sfilmować wielokrotnie (doskonałe: musical z 2012 r., oraz wersja współczesna z 2019 r.) – bo zawarte w nich problemy i 'dola człowiecza na łez padole' pozostają jak dotąd niezmienne. Równie liczne grono sięgnie po książki sygnowane światowymi nagrodami (Pulitzera, Bookera, Gouncourtów czy Nobla) – bo po prostu te dzieła wyrzucają z butów.

„Wzgórze psów” właśnie to robi – tzn. pozbawia trampków. Można w nim dostrzec brutalny obraz tego, co transformacja ustrojowa zrobiła z naszymi miejscowościami, rodzinami i psychiką. Każdy z pokoleń Y i Z to przeżył – mniej, lub bardziej drastycznie – czasem widząc tragedie (ludzkie i miejskie) w sposób naoczny, czasem tylko zapośredniczony. Pisarz Jakub Żulczyk zdaje się być takim samym emigrantem zarobkowym (czy raczej życiowym), jak dziesiątki osób z naszych szkolnych ławek, jak tysiące ludzi z naszych prowincjonalnych miast i miasteczek, jak miliony osób, które wybyły z tego kraju (na zachód). Taki jest niestety portret naszego pokolenia – potraktowanego na ‘dzień dobry’ ogromną dawką agresji, pogardy i przemocy (symbolicznej i systemowej). Jeśli mi w tej kwestii nie wierzycie, przeczytajcie proszę „Pamiętam” Piotra Stankiewicza – to jest absolutnie niesamowity wehikuł czasu (wtedy się Wam co nieco przypomni, albo patrząc na swoje dzieci zrobicie sobie rewizję – dostrzegając w innym świetle to, co braliśmy wtedy za ‘normalne’).

Na koniec więc przepraszam panie Jakubie ponownie. Ale nie zgadzam się na to, żeby robiono z pana drugiego Tyrmanda – czyli piewcę ‘warszawskości’; a przy tym dostarczyciela portretów choćby nie wiem jak solidnych – to jednak zadziwiająco podobnych. To już było, to jest ograne i wiadome dokąd to prowadzi (wiem, wiem jak szołbiz działa – Szczepanowi Twardochowi też zekranizowano tylko warszawskiego „Króla”, choć to „Królestwo” raczej mocniej literacko żre). Oczywiste przy tym, że każdy twórca chce uznania, realizacji swoich projektów, komfortu tworzenia, etc. – to też (z autopsji) wiadomo.

Nie wiadomo za to, kto przyniesie Polsce kolejnego Bookera i o to właściwie chciałem prosić wszystkich pisarzy, pisarki i osoby piszące (scenariusze też) w tym kraju: DO SOMETHING GREAT (#DSG). Osobiście mogę tylko prosić, bo jako osobnik nie tworzący powieści (‘tylko’ reportaż i eseistykę) – niestety raczej tego nie dokonam (choć oczywiście mogę i powinienem próbować). Tylko wielkie, dobrze naostrzone i lotne pióra mogą przecież sięgać na kulturalny Olimp – więc chyba nie ma co dłużej rozmieniać się na drobne (zwłaszcza jak lokalnie zdobyło się słuszną sławę i pieniądze).

Wszystkich zainteresowanych możliwą kandydaturą do ubiegania się o te laury (czyli współczesnymi pisarzami płci męskiej – dla odmiany nie piszącymi o wojnie, przemocy i krzywdzie w sposób oklepany), odsyłam do jedynej na dziś recenzji na tym blogu. A tymczasem niestety:

Warszawa : reszta Polski (0:5).

>>>POSTAW KAWĘ<<<

 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

PUNKT PO PUNKCIE I W PODPUNKTACH / Pozdrowienia z otchłani

>>>POSTAW KAWĘ<<<   Punkt po punkcie i w podpunktach, czyli wzorowany* dziennik wewnętrzno-zewnętrzny, publikowany na bieżąco oraz z dala od społecznościówek * [NA PUNKTY] / Wojciech Albiński   2024 07 16. Dziś po dwutygodniowym okienku znowu wyszły "Punkty" Wojtka Albińskiego. Zdecydowałem, że będę wspominał o oryginale i protoplaście moich 'Punktów' - w każdym 1-ym punkcie kolejnych punktów. Tak zdrapałem zdrapkę, że zdrapał się też kod konkursowy, który miał zmienić moje życie. Znaczy się nie zostanę surferem. Nowa biedra w polu na wykończeniu, jeszcze dorobią parking. Póki co brodzili w błocie - jak w 1670. Mnie uczyli, że budowę zaczyna się od parkingu (bo bagno jest dla świń). Lata 30-e w życiu człowieka to czas, w którym najlepszym kolegą najczęściej jest własny staruszek. 17. Chyba powinienem być dumny, że "Elegia dla bidoków" to jedna z nielicznych książek, której nie byłem w stanie przeczytać do końca. Ani nawet do połowy - bo