Civil War / reż. Alex Garland / fot. materiały dystrybutora
„Civil War” wydaje się być filmem tak bezpośrednio skierowanym do amerykanów, że można chyba mówić wręcz o dedykacji. Co jest ze strony twórców zagraniem wyjątkowo zręcznym – jako że USA to jeden z największych (jeśli nie największy) rynków kinowych na świecie. Trudno więc dziwić się takiemu akurat ‘targetowaniu’, biorąc pod uwagę, że film jest najdroższym przedsięwzięciem w historii stojącego za nim studia A24. Jeśli więc planowano uzyskać wysoki wynik finansowy – to powinno się udać, bo film na otwarciu odrobił (chyba) połowę zainwestowanego weń budżetu (25 z 50* mln $) – wskakując przy tym na 1-e miejsce w rankingu amerykańskiego Box Office-u (łykend 12-14.04.2024).
* największy polski portal filmowy podaje kwotę 50 mln, na stronie dystrybutora (Monolith Films) widnieje kwota 70 mln.
Zasadniczo fabuła jest dość prostą historią.
Grupa dziennikarzy – korespondentów wojennych – wyrusza z Nowego Jorku do
Waszyngtonu, żeby dokonać próby ostatniego wywiadu z prezydentem USA, którego
za moment ma zdmuchnąć druga amerykańska wojna domowa. Grupka bohaterów jest
zróżnicowana (wiekowo, płciowo i doświadczeniem) – łączy ich jednak pogoń za
adrenaliną, ambicja oraz podejście do zawodu (które to elementy, zlewają się może
nawet w jakiegoś rodzaju uzależnienie – będące jedną z nitek osnowy toczącego
się dramatu). Jest to więc trochę kino drogi, trochę elegia na dawne dziennikarstwo
(oraz krytyka współczesnego) a trochę jakby polityczna przestroga – kino głównie
chyba starające się nie przeważyć w żadną ze stron. I choć zdecydowanie jest to
przede wszystkim klasyczny, skierowany do szerokiej publiczności blockbuster, nie można odmówić mu pewnych
ambicji w stawianiu pytań o źródła i konsekwencje przemocy (co utwierdza zwłaszcza doskonała rola Kirsten Dunst).
Dla większości rodzimych recenzentów „Civil War” okazał się głównie: kolejnym filmem o Ameryce, kolejnym filmem o wojnie oraz kolejnym filmem Alexa Garlanda (czytaj: zupełnie niezłym, może nawet całkiem dobrym – ALE…). Prawdopodobnie zbieżne wrażenia wywrze na reszcie europejskiej krytyki – która dość swobodnie może mu wytknąć kilka mankamentów (wątki fabularne), czy zachowawczość (główny zarzut: niewystarczający ciężar polityczny). Dlatego proponuję spróbować spojrzeć na ten obraz właśnie przez amerykańskie okulary – i zastanowić się, jakie wrażenie film może (choć wcale nie musi) wywrzeć na samych amerykanach.
Ameryka w ogniu
Zakładam że jak dotąd obywatele USA nie zetknęli się z tak autentycznym i urealnionym obrazem wojny na swoim własnym terytorium. Wprawdzie co chwila powstają obrazy o Stanach Zjednoczonych zaatakowanych przez turboterrorystów, superzłoczyńców, kosmitów, hordy zombie czy monstrualne potwory – ale przecież to nie to samo. Oto – chyba po raz pierwszy w historii kina – Ameryka płonie i trawi ją pożoga, dla odmiany będąca dziełem samych Amerykanów (bo w „Opowieściach podręcznej” za wojną domową w przyszłości, stoi przecież podstępna bezpłodność). W „Civil War” szczegółowych przyczyn, przebiegu, jak i ogólnego kontexu sytuacji trzeba się domyślać – jednak dla każdego przeciętnego widza jest wystarczająco czytelne, że tym razem jednak za katastrofą nie stoją żadne obce siły – i konflikt ten rozgrywa się całkowicie wewnętrznie. W dodatku toczy się on właściwie dzisiaj lub najwyżej jutro (albo najdalej za rok). Reżyser zdaje się od samego początku mówić: drodzy amerykanie, oto Wasze dzieło – i dopowiedzcie sobie sami, jak do niego doszło. Film nie wikła się tym samym w monstrualną wręcz polityczną polaryzację – zarazem otwierając przy tym na maxymalnie szerokie grono odbiorców (a dodatkowo, tworząc egzotyczny mariaż sił secesjonistów, omija równie zabójczą rafę stronniczości). Stany Zjednoczone Ameryki Północnej wprawdzie oglądały na swoim terytorium kilka wojen (o niepodległość, o granice północne i południowe plus z rdzennymi mieszkańcami, oraz wojnę secesyjną) – jednak nigdy nie była to wojna współczesna. Wojna z użyciem broni masowego rażenia, czy choćby zaawansowanej militarnie technologii. Czołgi, samoloty, helikoptery, wozy pancerne, wyrzutnie rakiet – cały ten morderczy arsenał XX-go i XXI-go wieku jak dotąd nie zwalił się przecież na ulice amerykańskich miast i nie przeorał nieba amerykańskiej prowincji. Wydaje się więc, że ujrzenie obrazu, w którym cała ta śmiercionośna maszyneria tak realnie przetacza się po ich własnej ziemi – może być dla części amerykańskich widzów jeśli nie szokiem, to przynajmniej wyjątkowo wstrząsającym doznaniem.
Jednak to nie skala zniszczeń fizycznego otoczenia zdaje się największa – znacznie od niej poważniej jawi się natomiast stopień spustoszenia społecznego (który w dodatku jakby się pogłębia, gdy w jednej z dyskusji słyszymy się, że po wyeliminowaniu sił rządowych secesjoniści zaczną walczyć pomiędzy sobą). Opustoszałe ulice, dachy wieżowców zapełnione namiotami uchodźców, ludzie przemieszczający się na rowerach lub pchający wózki sklepowe z dobytkiem, przerwy w dostawie prądu, niedobór paliwa i wody – te oczywiste ‘zawalenie się’ codzienności, zdaje się lepiej niż dymiące budynki czy łuny pożarów ukazywać konsekwencje konfliktu. Szerokie kadry krajobrazu, w którym dominuje przejmująca martwota i porzucenie są ujęciami, nad którymi nieodmiennie ciąży zawieszenie, napięcie, lęk i beznadzieja. Amerykański widz może więc nie tylko przyjrzeć się, jak wygląda destrukcja cywilizacyjnych fundamentów rzeczywistości (w dodatku ‘jego własnej rzeczywistości’) – ale też, jak odbija się to na społeczeństwie, które rozpada się i pogrąża w przemocy.
W sferze psychologicznej celny cios wyprowadzono także w jedną z największych świętości amerykańskiej tożsamości – w ikoniczny ‘gwieździsty sztandar’ – czyli powszechnie czczoną (ponad podziałami) narodową flagę. W filmie ani jego klasyczna wersja, ani ta z dwoma secesyjnymi gwiazdkami, nie są przedstawione jako symbole jednoznacznie słuszne czy sprawiedliwe – stanowią raczej zwiastun zagrożenia oraz narzędzie militarnej opresji. Ten drobny wydaje się szczegół, również może być dla amerykańskiego widza dość bolesny (choć trudno przypuszczać, żeby oddał choćby namiastkę strachu, który na widok ‘Stars & Stripes’ towarzyszy niektórym nacjom w krajach zmiażdżonych przez amerykański walec militarny). Zresztą takich wymownych detali jest więcej – choćby czarne worki – które zamiast na głowy terrorystów w pomarańczowych więziennych kombinezonach z Guantanamo, tym razem zakładane są jeńców w amerykańskich mundurach.
JESTEM NIEZALEŻNYM TWÓRCĄ, WSPIERAJ MNIE I SYPNIJ GROSZEM:
Szał zabijania
„Civil War” także jak mało który film pokazuje absurdalność wojny (co podbija przewrotna ścieżka dźwiękowa i zdjęcia w słonecznym, wiosenno-letnim świetle). Absurd ten jest tutaj właściwie podniesiony do kwadratu – bo wojna domowa (w dodatku oglądana oczyma cywili), jak chyba żaden z jej podgatunków nie odsłania tak brutalnie i bezpośrednio bezsensownego chaosu, będącego jej rdzeniem. Wojna w tym wydaniu jest całkiem odarta, z typowo dla niej nadbudowanych politycznie usprawiedliwień i uzasadnień. Nie jest już wojną ‘o coś’ czy ‘w obronie czegoś’ – jest tylko bezładnym i prymitywnym szaleństwem. To atawistyczny szał zabijania, równomiernie ogarniający wszystkich jej uczestników – często wykorzystujących ten moment, jako okazję do realizacji swoich prywatnych zemst czy obsesji. W takich przypadkach żołnierze stają się generałami (i mogą swobodnie odłączać się gdzieś z boku, na jakichś własnych małych frontach), a generałowie już właściwie bogami (wysyłającymi na jatkę tysiące swoich żołnierzy, zresztą ochoczo i z entuzjazmem skaczących w otchłań). Paranoiczny charakter tej wojny rozlewa się też na dużą część uzbrojonego po zęby społeczeństwa – mnożą się samozwańcze milicje, grasują uzbrojone bandy, lub wysadzają w powietrze pojedynczy zamachowcy. Powstaje tym samy zasilany bezkarnością inkubator okrucieństwa – dzięki któremu skryte w niektórych ludziach zło ujawnia się i rozplenia. Dla amerykanów i amerykanek takie przedstawienie wojny może być zupełnie niepojęte – przecież na co dzień karmieni są opowieścią o chirurgicznej wręcz precyzji swoje armii, która eliminuje wyłącznie inne swoje odpowiedniki, starając się drobiazgowo oszczędzać przy tym cywili. A tu proszę, taka niespodzianka – wojna okazuje się wcale nie być tak starannie ‘poukładana’ i wcale nie tak ‘czysta’, jak można by wnioskować z medialnych przekazów.
Podważenie roli i jakości tych ostatnich, też jest w filmie przeprowadzone dość celnie – w telewizji i radiu przemawiający często prezydent, jest już zupełnie ‘odklejony’ i biegunowo odległy od faktów. Jego figura w tym filmie jest również kolejnym mocnym ciosem zadanym w amerykański mit – oto prezydent USA, to uosobienie Ameryki i jej personifikacja, nie jest już wcale ‘ostatnim sprawiedliwym’. Tym razem nie tylko nie uratuje świata – ale nie uratuje nawet własnego narodu (ani swojego, zupełnie już osobistego honoru).
Pytanie o stan wyobraźni
Nie wiadomo, czy Amerykanie zechcą odczytać ten film tak, jak życzyłby im tego brytyjski reżyser – czyli jako ostrzeżenie przed polaryzacją i nieodpowiedzialnymi politykami (co stara się skrupulatnie podkreślać w wywiadach). Trudno zarazem stwierdzić, czy w kraju w którym przecież doszło do zbrojnego szturmu na Kapitol w 2021 roku – a temat wojny domowej pojawia się coraz częściej w debacie publicznej (choćby przy okazji sporu na linii Texas – Waszyngton) – ktoś jeszcze na poważnie przejmuje się odpowiedzialnością za ‘cały’ kraj. Lub choćby kalkuluje ryzyko wymknięcia się spod kontroli polaryzacyjnej eskalacji. Jeśli jednak na amerykańskich widzach ten obraz upadku – przedstawiony dobitnie w ich koronnym przecież medium, filmie – nie wywrze wrażenia, to można chyba przyjmować, że nie wywrze go już nic. Jeśli nie ze zwyczajnych ludzkich pobudek, to przynajmniej z powodu zaangażowania w pomoc Ukrainie przez amerykańską administrację, wypada życzyć, żeby „Civil War” pobił za oceanem rekordy oglądalności – i trafił przy okazji przynajmniej części tamtejszych widzów głęboko do świadomości.
Komentarze
Prześlij komentarz